W poniedziałek, po zwycięstwie w pierwszej rundzie The Championships 2017, Janowicz stawił się na konferencję prasową, a w salce pojawiło ośmiu polskich dziennikarzy i jeden zagraniczny. Tenisista poprosił jednego z polskich dziennikarzy o wyjście, gdy ten dwukrotnie odmówił i zaproponował "kompromis", że będzie się tylko przysłuchiwał odpowiedziom, a sam nie zada pytania. Zawodnik zaproponował, by pozostali dziennikarze poprosili kolegę o wyjście, co nie nastąpiło. Wyszedł więc z zagranicznym dziennikarzem do sąsiedniej sali i tam odpowiedział na jego pytania, po czym opuścił centrum prasowe. Wcześniej, wstając od stołu, rzucił nacechowane emocjami słowa pod adresem wspomnianego korespondenta miesięcznika tenisowego. Dziennikarz od razu "pochwalił się" incydentem na Twitterze, napisał tekst na stronie internetowej swojego miesięcznika, puentując go słowami "Jerzy Janowicz nie może mnie obrazić!". Intensywne emocje, skutek zadawnionej waśni sprzed ponad trzech lat, której najgłośniejszy (choć nie pierwszy) akt wybrzmiał w warszawskiej hali Torwar. Wówczas, po przegranym w pięciu setach decydującym meczu w Pucharze Davisa dziennikarz zapytał kapitana reprezentacji, czy wynik spotkania z Chorwacją nie oznacza, że "drużyna nie jest po prostu za słaba na Grupę Światową?". Mikrofon z rąk kapitana przejął Janowicz i emocjonalnym wystąpieniu zarzucił części dziennikarzy, że zbyt łatwo budują negatywne oceny w tekstach, nie zauważając zaangażowania całej drużyny. Część "środowiska" odebrała te słowa w stylu "co wolno wojewodzie, to nie tobie..." i w jeden dzień powstał wysoki mur, a do tenisisty przylgnęła opinia, że nie rozmawia z mediami i nie lubi dziennikarzy, "bo w tenisie nic wielkiego nie osiągnął". Czy faktycznie nie? Był sklasyfikowany na 14. miejscu w singlowym rankingu ATP World Tour, a w 2013 roku był w półfinale najstarszego i najbardziej prestiżowego turnieju wielkoszlemowego na trawiastych kortach w Wimbledonie. Wśród pokonanych przez niego graczy można znaleźć choćby aktualnego lidera rankingu ATP World Tour - Szkota Andy’ego Murraya, Francuzów: Jo-Wilfrieda Tsongę, Gaela Monfilsa i Richarda Gasqueta, Niemca Tommy’ego Haasa, Serba Janko Tipsarevicia, Chorwata Marina Cilicia, Bułgara Grigora Dimitrowa czy Hiszpana Nicolasa Almagro. Takie "portfolio" w polskim tenisie chyba zasługuje na uznanie, bo jest też jednym z motorów popularyzacji tej dyscypliny wśród młodzieży. Podczas ubiegłorocznego challengera Pekao Szczecin Open odbył się "Kid’s Day", w ramach którego kilku graczy z czołówki odbijało piłki z 8-9 latkami objętymi szkolnym programem "Droga do Pekao Szczecin Open". Jednak największe zainteresowanie dzieci wzbudziło pojawienie się Janowicza i możliwość krótkiej gry z nim. Potem były autografy i pamiątkowe zdjęcia, do których mierzący ponad dwa metry łodzianin musiał się schylać, by zmieścić się w kadrze z młodym adeptami tenisa. Dla zapatrzonych w niego dzieci był to dzień, którego pewnie nie zapomną. Ich nie interesuje niezrozumiały konflikt między grupą dziennikarzy urażonych słowami wypowiedzianymi w emocjach, tuż po przegranym ważnym meczu (Janowicz na Torwarze prowadził 2-0 w setach z Ciliciem, ale przegrał w pięciu). Nie wiem, jak ja bym się zachował, gdybym usłyszał na konferencji słowa: "czy nie jesteście za słabi na Grupę Światową?". I to tuż po tym, jak zostawiłem na korcie serce, dałem z siebie wszystko, a mimo to przegrałem ważny mecz dla reprezentacji i to przed polską widownią. Być może w nadmiarze adrenaliny i emocji też bym wybuchł, odebrałbym takie pytanie jako nieuzasadniony atak. Być może błędem było przyjście Janowicza z kapitanem na konferencję zaraz po porażce, bo może lepiej było poczekać pół godziny, czy nawet godzinę i ochłonąć? Z drugiej strony dziennikarze chcieli jak najszybciej mieć konferencję prasową za sobą, żeby szybko napisać teksty i jakoś nacieszyć resztą niedzielnego popołudnia. Ale to już historia, choć jej kolejny rozdział został otwarty w tym tygodniu w Londynie. Kontynuacja była po drugim meczu Janowicza, w którym wygrał w czterech setach z rozstawionym z numerem 14. Francuzem Lucasem Puille. Fantastyczna gra obydwu zawodników i wynik, który poszedł w świat, bo pokonany rywal należy do ścisłej światowej czołówki. W środę wieczorem wspomniany dziennikarz znowu chciał uczestniczyć w konferencji, ponoć by pogratulować "Jerzykowi" meczu, co jest karkołomne biorąc pod uwagę ich napięte stosunki. Poproszony przez głównego oficera prasowego ATP, by "w drodze wyjątku zrezygnował z uczestnictwa w konferencji, dając obu stronom czas na wypracowanie kompromisu przed meczem trzeciej rundy", zgodził się na mediację i przedstawienie swoich racji mailowo. Wydaje się, że wchodząc w mediacje, powinno się wstrzymać od publicznych komentarzy odnoszących się bezpośrednio do nich, studzić emocje, a nie je podsycać, bo to nie służy rozwiązaniu problemu. Jednak dziennikarz wdaje się na swoim otwartym profilu na Facebooku w dyskusję, w której zapytany przez jednego ze "znajomych" kim jest Janowicz pisze: "Fakty są takie, że poza challengerami (turnieje III sortu) i mistrzostwami Polski niczego nie wygrał. Krótko był nawet 14. tenisistą świata, obecnie druga setka. Wielki potencjał, ale... Resztę znasz". Wpis udostępniony przez Janowicza na jego profilu na Facebooku zrodził ożywioną dyskusję z udziałem kilku polskich tenisistów, którzy właśnie w challengerach (grają w nich zawodnicy sklasyfikowani poniżej 50. miejsca w rankingu ATP Tour oraz gracze wyżej notowani - spoza czołowej dziesiątki - ale muszą skorzystać z "dzikich kart") walczą o ważne punkty i być albo nie być. Owszem w hierarchii rozgrywek najwyżej jest Wielki Szlem, później są turnieje ATP World Tour, a za nimi ATP Challenger Series (poniżej są jeszcze turnieje ITF Mens’ Futures). W Polsce od kilku lat najwyższą rangę wśród imprez dla zawodowych tenisistów posiada właśnie challenger Pekao Szczecin Open, który w dniach 11-17 września odbędzie się już po raz 25. Wyznacza ją poziom "Top Level Event" i pula nagród 150 tysięcy dolarów, a zwycięstwo daje 125 punktów. Janowicz, po fali kontuzji, jest 141. na świecie, a przykładowe 125 punktów dałoby mu awans do pierwszej setki rankingu, w okolice 90. miejsca. W Wimbledonie za przejście dwóch rund zarobił już 45 punktów, a jeśli w piątek pokona Francuza Benoita Paire’a powiększy swoją zdobycz do 90 pkt (ewentualna czwarta runda warta jest już 180). Jako dziennikarz tenisowy miałem okazję widzieć na żywo m.in. finał Wimbledonu 2012 z udziałem Agnieszki Radwańskiej, rok później półfinał Janowicza z Andym Murrayem, a przede wszystkim poprzedzający go polski ćwierćfinał, w którym pokonał Łukasza Kubota, deblowego zwycięzcę wielkoszlemowego Australian Open. To mecze i emocje, których nie da się zapomnieć, wyjątkowe w historii polskiego tenisa. Dokonali tego ludzie, którzy wiele lat swojego życia - ale i prywatnych, rodzinnych pieniędzy - poświęcili na uprawianie tego sportu, walkę o każdy punkt do rankingu. Sprawili też wiele radości kibicom i dziennikarzom sportowym, którzy mogli śledzić to z bliska jeżdżąc na turnieje. Ile wart w sercu jest występ w półfinale Wimbledonu można zapytać choćby Łukasza Kubota, który był zaledwie o krok od niego, ale musiał uznać wyższość Janowicza. W moich oczach taki wynik zasługuje na uznanie, podobnie jak bycie w czołowej "15" tenisistów na świecie, dlatego szacunkiem darzę ludzi, którzy tyle osiągnęli. Po południu z chęcią obejrzę z trybun jak Janowicz na korcie numer 18 walczy o czwartą rundę Wimbledonu i będę trzymał kciuki, żeby pokonał Paire’a. Potem, niezależnie od wyniku, pójdę na konferencję prasową, żeby posłuchać co Jurek powie po meczu. I postaram się nie zastanawiać, czemu inny dziennikarz tenisowy z Polski będzie śledził to spotkanie przed monitorem w biurze prasowym, chwaląc się na Twitterze tym, jakie rozwiązanie dla jego sporu z tenisistą znajdą służby prasowe ATP. Polski tenisista znów gra w trzeciej rundzie singla w Wielkim Szlemie i to na trawie w Wimbledonie. Dla mnie osobiście, to jest wydarzenie i liczę, że w poniedziałek będzie grał w czwartej rundzie. Z Londynu Tomasz Dobiecki