- W tym sezonie trochę pauzowałem, ale ogólnie teraz czuje się dobrze. Choć niewiele brakowało, żebym nie zagrał. Niestety jeszcze w sobotę, przed pierwszą rundą, nie byłem zbyt optymistycznie nastawiony do tego turnieju. Bardziej myślałem, żebym po prostu w ogóle mógł wyjść na kort, a nie walczyć o zwycięstwo - powiedział na konferencji prasowej Janowicz. - W czwartek na treningu spotkało mnie coś bardzo przykrego. Trochę mi się plecy posypały, ale Torben (Hersborg, duński fizjoterapeuta światowej klasy - przyp.), który tutaj już pracuje ze mną w Londynie od dobrych kilku lat, wyprowadził mnie z tego i w niedzielę było już troszkę lepiej. A w poniedziałek było na 98 procent tak, jak trzeba. Całe szczęście, że Torben był pod telefonem, bo bez niego wydaje mi się, że w poniedziałek dalej miałbym problemy z wizytami w toalecie - dodał. Wimbledon był ósmym i ostatnim turniejem, w którym Janowicz mógł skorzystać z tzw. zamrożonego rankingu (na 87. pozycji), przysługującego graczom wracającym do gry po przewlekłych kontuzjach (w ubiegłym roku pól roku nie grał przez problemy z kolanem). W kolejnych startach będzie już uwzględniana jego aktualna lokata. Jednak w najbliższych tygodniach ma realne szanse wrócić do czołowej setki tenisistów świata. - No liczę na to bardzo mocno i mam nadzieję omijać takie sytuacje, jakie przytrafiły mi się w czwartek na treningu. Tak naprawdę w czwartek wieczorem, piątek i sobotę miałem ogromne kłopoty, żeby się przemieścić z łóżka do toalety. Sprawiało mi to ogromne kłopoty. Było naprawdę ciężko, ale w niedzielę to światełko optymistyczne w tunelu już się pojawiło i Torben powiedział mi, że będę gotowy na poniedziałek. Zaufałem mu, no i było dobrze. Także najważniejsze jest, żeby zostać zdrowym, a wtedy ta gra systematycznie będzie piąć się w górę - powiedział Janowicz po piątkowym meczu trzeciej rundy. Spotkanie to wyznaczono na dość ciasnym korcie numer 18, na którym parę lat temu ustanowiono rekord długości meczu tenisowego. Chociaż to dopiero piąty dzień Wimbledonu, to nawierzchnia na nim jest wyjątkowo zniszczona, szczególnie tuz za linią główną. Paire trzykrotnie w tym miejscu się wywrócił, a widać było, że but y hamowały mu w niewielkich dołkach w trawie. - Faktycznie trawa tam jest już mocno wydeptana i chwilami ciężko było się tam normalnie poruszać, ale obaj mieliśmy takie same warunki, więc to nie miało wpływu na wynik. Na to wpływ miało głównie to, że Benoit dzisiaj grał po prostu kosmicznie. Wszystko mu wchodziło i nawet nie miał krótkiej chwili zastoju, czy słabszej gry. No miał po prostu "dzień konia", nie ma co ukrywać. Tak naprawdę z dzisiejszego meczu mogę być wściekły tylko co do jednego, z pierwszego seta, a dokładnie break pointa w nim, którego powinienem był wykorzystać, a tego nie zrobiłem. Dzisiaj nie bardzo było jak go ugryźć, tym bardziej, że wciąż mi brakuje ogrania turniejowego i takich ciężkich meczów, jak ten, czy ten w drugiej rundzie z Lucasem Puille. Ale liczę, że będzie ich coraz więcej - powiedział Interii Janowicz. Każdy set piątkowego meczu był zupełnie inny, a wspólnym mianownikiem było to, że Paire faktycznie nie miał większych chwili słabości, a niemal każde jego zagranie trafiało w kort. Chociaż popełnił 22 niewymuszone błędy, to większość z nich wynikała raczej z pośpiechu, a czasem zwyczajnej - typowo francuskiej - nonszalancji niż rzeczywiście chwil słabości. Nie na darmo nazywany jest "czarodziejem z Avignonu", bo rotacje jakie potrafi nadawać piłkom, ale i bardzo niewygodne ostre dla rywali kąty w trakcie wymian, potrafią przysporzyć problemów nawet graczom z czołowej dziesiątki rankingu ATP World Tour. Zresztą przed rokiem był już 16. Na świecie, ale obecnie jest 46., co jest skutkiem drobniejszych kontuzji. Widać jednak, że wraca do wielkiej formy. Właściwie tylko w drugim gemie meczu nie potrafił do końca złapać właściwego rytmu, jakby był nieco zaspany, ale pomimo "break" pointa dla Polaka, zdołał opanować sytuację i wyrównał na 1:1. Potem od stanu 1:2 zdobył pięć kolejnych gemów, w tym dwukrotnie przełamując podanie rywala. Ustalił wynik 6:2 już po 25 minutach. W drugiej partii nie doszło do żadnych turbulencji serwisowych, więc jej losy rozstrzygnął tie-break. W nim Paire odskoczył najpierw na 3-0, a następnie na 6-1. Janowicz zdołał obronić dwa setbole, ale przy 3-6 był bezradny przy perfekcyjnym kończącym bekhendzie wzdłuż linii, po kolejnych 45 minutach gry. Ostatni set rozpoczął się zgodnie z regułą własnego podania, z której wyłamał się nieoczekiwanie Polak w ósmym gemie. Ale return, jaki mu zaaplikował rywal przy "break poincie" był najwyższej klasy. Chwile później Paire dokończył dzieła świetnym serwisem, zamykając trwający godzinę i 43 minuty pojedynek przy pierwszym meczbolu. - Ogólnie rzecz biorąc, trzecia runda w Wielkim Szlemie, w Wimbledonie, to jest dobry wynik, jeśli spojrzeć na to, że co chwilę mi coś dolegało w tym sezonie i miałem przecież kilka przerw. Szczególnie szkoda, bo jak na wiosnę wróciłem i szło mi dobrze w Meksyku, to wtedy niefortunnie stanąłem i się zaczęły problemy ze stopą, po których wznowiłem treningi na pięć dni przed Roland Garros - powiedział Interii Janowicz. Przechodząc dwie rundy The Championships 2017 polski tenisista zdobył 45 punktów, co powinno mu pozwolić na awans ze 141. w okolice 110. pozycji w rankingu ATP World Tour. Na razie to wciąż trochę za mało, żeby mieć 100-procentową pewność startu w ostatnim tegorocznym turnieju Wielkiego Szlema bez eliminacji. Brakujące punkty dające miejsce w głównej drabince US Open łodzianin będzie w przyszłym tygodniu próbował zdobyć w challengerze ATP w Brunszwiku. - To jest ostatni turniej, który się będzie liczył do klasyfikacji na US Open, bo zamknięta zostanie za tydzień w poniedziałek, tuż po Wimbledonie. W tej chwili potrzebuję około 30 punktów, żeby mieć zapewnione miejsce w turnieju głównym, więc jutro szybka ewakuacja z Londynu i błyskawiczna adaptacja do innej nawierzchni, bo w Brunszwiku grać będę na "ziemi". Zaraz potem zagram w challengerze w Poznaniu, no i odpuściłem występ w turnieju ATP W Hamburgu na koszt właśnie Poznania i trochę też odpoczynku, bo ten okres będzie intensywny. Ale na razie wiem, że gram trzy turnieje na "ziemi", bo w czasie Hamburga będę raczej trenował w Austrii, a po nim będę leciał na turniej ATP do Kitzbuehel - powiedział Interii Janowicz. Przed miesiącem, po porażce w pierwszej rundzie wielkoszlemowego Roland Garros, polski tenisista przyznał, że poważnie rozważa przeprowadzkę do Wiednia. Tam mieszka jego aktualny trener Guether Bresnik, który prowadzi równolegle kilku tenisistów, a w jego grupie liderem jest Austriak Dominic Thiem, obecnie ósmy na świecie. - Wiadomo, że tego typu sprawy nie załatwia się w dwa dni. Na razie będę szukał w Wiedniu gotowego mieszkania, ale obecnie podróżuję tam autem. Lubię jeździć autami, więc to nie sprawia raczej trudności. Trochę droga katowicka może nie jest zbyt równa, ale całe szczęście, że jest jeszcze prosta i można nią jeździć - stwierdził zamykając konferencję prasową Janowicz. Wracając do rozgrzewającego polskich dziennikarzy od poniedziałku sporu jednego z nich z tenisistą z Łodzi, to w piątek sytuacja nie przyniosła sensacyjnego rozwoju. Wspomniany korespondent pojawił się w salce konferencyjnej, choć siadł w rogu, jakby w drugim rzędzie, no i nie zadawał pytań. Natomiast. Janowicz z wyraźnym luzem i swoboda opowiadał wszystkim przedstawicielom mediów swoje spostrzeżenia z meczu, również czterem spóźnionym dziennikarzom zagranicznym po angielsku. Z Londynu Tomasz Dobiecki