Z jednej strony to nie dziwi, bo przecież wszyscy spodziewali się, że zwycięski marsz w Wielkim Szlemie, zapoczątkowany przed rokiem właśnie w Londynie, będzie kontynuował Serb Novak Djoković. To lider rankingu ATP World Tour miał w półfinale pokonać Federera, a następnie w finale - i tutaj już nie było zgodności, więc bezpiecznie będzie napisać - spotkać się z Murrayem. Po tym, jak tenisista z Belgradu, wygrał kolejno: Wimbledon, US Open, Australian Open i Roland Garros (w Paryżu po raz pierwszy w karierze), wszyscy oczekiwali, że powalczy o klasycznego Wielkiego Szlema, czyli cztery zwycięstwa w jednym sezonie. Jednak odpadł nieoczekiwanie w trzeciej rundzie. Od tego momentu nie ma praktycznie tekstu w miejscowej prasie, w którym nie zastanawiano by się czy Murray pokona Federera, czy też będzie na odwrót. Każdy kolejny występ tych zawodników jest niejako odhaczany jako kolejny krok do oczywistego starcia w niedzielę na Korcie Centralnym. Tego spokoju i pewności u brytyjskich dziennikarzy nie zmąciły nawet ciężkie przeprawy obydwu faworytów przez 1/4 finału. Obaj stoczyli pięciosetowe maratony: Brytyjczyk z Francuzem Jo-Wilfriedem Tsongą (12.), a Szwajcar nawet obronił trzy meczbole, którymi dysponował Chorwat Marin Cilić (9.). - Przyzwyczaiłem się już do tego, że jeszcze nie wyjdę na kort w pierwszej rundzie Wimbledonu, a już wszyscy mówią, że przede mną finał. Chciałbym mieć taką skuteczność, jaką mi się przypisuje, ale niestety w tenisie nic tak łatwo się nie dzieje. Żeby zwyciężyć w Wielkim Szlemie, trzeba wygrać ciężkich siedem meczów, a każdy kolejny jest trudniejszy, niestety. Przekonał się o tym przecież Djoković, a Querreya, który go pokonał też już nie ma w turnieju. Zostało nas czterech: Roger, Milos, Tomas i ja, i naprawdę każdy z nas może odnieść tu zwycięstwo - powiedział Murray. 29-letni Brytyjczyk ma w dorobku dwa tytuły wywalczone w Wielkim Szlemie, ale pierwszy wywalczył nie przed własną widownią, tylko w US Open w 2012 roku. W kolejnym sezonie dopiero udało mu się ten sukces powtórzyć w Wimbledonie, choć 11 miesięcy wcześniej na londyńskiej trawie zdobył olimpijskie złoto w singlu. Poza tym Murray ma za sobą siedem porażek poniesionych w wielkoszlemowych finałach, w tym jedna w Wimbledonie 2012 (z Federerem, miesiąc później pokonał go w finale olimpijskim na tym samym Korcie Centralnym). W tym sezonie przegrał dwa decydujące mecze - w Australian Open i Roland Garros, obydwa z Djokoviciem. - Po porażce z Rogerem w Wimbledonie szybko się pozbierałem i zrewanżowałem mu się za nią na igrzyskach. Rok później wszyscy mówili mi, że wygram Wimbledon, że nikt inny, tylko ja. No i tak się stało. Jednak nie chcę myśleć co by było, gdyby mi się to nie udało. Czułem się wtedy trochę tak, jakbym stał pod ścianą przed plutonem egzekucyjnym, który czeka na każdy mój, nawet najmniejszy błąd, żeby strzelić. Od tego czasu jest może trochę mniejsza presja, ale jest i zawsze ją czuję, gdy się zaczyna każdy kolejny Wimbledon. Kto wie, może się kiedyś do tego przyzwyczaję - powiedział Murray. Jako pierwszy z "wielkiej dwójki", o godzinie 14.00 polskiego czasu, wyjdzie na Kort Centralny Szwajcar Roger Federer, który jest coraz bliżej spełnienia marzenia o ósmym triumfie w Wimbledonie, po sukcesach z lat 2003-07, 2009 i 2012. Jeśli mu się uda, to odniesie rekordowe 18. zwycięstwo w Wielkim Szlemie, choć pierwsze od czterech lat - czyli od poprzedniego roku olimpijskiego. W 2012 roku, miesiąc po wygranej w Wimbledonie, zdobył olimpijskie srebro w singlu i złoto w deblu razem ze Stanem Wawrinką. Być może tym razem również pokusi się o dobre wyniki w Rio. Ale tymczasem, w londyńskim półfinale przeciwnikiem 34-letniego tenisisty z Bazylei i byłego lidera rankingu ATP World Tour będzie młodszy o dziewięć lat Kanadyjczyk Milos Raonic (6.). Urodzonego w czarnogórskiej Podgoricy wspiera silny sztab trenerski w postaci Hiszpana Carlosa Moi i Amerykanina Johna McEnroe. Ten ostatni przyłączył się do teamu przed miesiącem, tuż przed rozpoczęciem części sezonu na trawie. Dopiero w drugim meczu dnia do gry wyjdzie Murray, a po drugiej stronie siatki stanie Czech Tomas Berdych (10.), finalista londyńskiej imprezy sprzed sześciu lat (przegrał wówczas z Hiszpanem Rafaelem Nadalem, który teraz leczy kontuzję nadgarstka). W czwartek wieczorem, w ćwierćfinale miksta - po wcześniejszej porażce w drugiej rundzie w deblu, w którym grał z Leanderem Paesem z Indii - zakończył występ w tegorocznym Wimbledonie Marcin Matkowski. Razem ze Słowenką Kateriną Srebotnik (nr 11.) przegrał z duetem Jaroslava Szwedowa z Kazachstanu i Aisam-Haq Qreshi z Pakistanu (14.) 3:6, 6:3, 5:7. - Na pewno szkoda, ale też nie ma co szat rozdzierać, bo to tylko mikst, który gram na dodatek. Szkoda to tego, że w deblu nie poszło nam tu z Leanderem, w którym zakończyłem wspólne występy właśnie w Wimbledonie. Teraz przede mną trochę trudny czas, bo nie mam stałego partnera, więc do końca nie wiem jak jeszcze będą wyglądały moje plany startowe tuz przed igrzyskami w Rio - powiedział Polak. Na igrzyskach w Rio Matkowski stworzy olimpijski debel z Łukaszem Kubotem, z którym wspólnie rozpoczął sezon, jednak w kwietniu postanowili się rozstać, bo nie byli zadowoleni z uzyskiwanych wyników. - Właściwie od dwóch lat jestem w takiej sytuacji, że nie mam stałego partnera, choć zdarzało mi się grać dłużej z jednym zawodnikiem, jak choćby z Nenadem Zimonjiciem. Ale to jest rok olimpijski i bardzo ciężko kogoś dobrego znaleźć na dłużej. Wiele par gra ze sobą z myślą o igrzyskach, no i pewnie siłą rozpędu większość z nich zagra w tych samych składach do US Open, które jest niemal od razu po olimpiadzie - powiedział Matkowski. - Właściwie dopiero po Nowym Jorku zaczną się jakieś przetasowania, może sporadycznie tuż przed, ale wątpię. Generalnie jest zawsze tak, że po US Open wiele par się rozpada, jeśli słabo tam wypadnie i traci szansę na walkę o miejsce w listopadowym turnieju w Londynie. Wtedy zawodnicy próbują grać z nowymi partnerami testując, z myślą o kolejnym sezonie. Ja na razie jestem w trudnej sytuacji, więc będę próbował, sprawdzał listy zgłoszeń i szukał kogoś do gry, choćby doraźnie na pojedyncze turnieje - dodał. W czwartek po południu wyłoniony został skład finału singla kobiet w tegorocznym Wimbledonie. Wbrew większości publikacji prasowych i opinii fachowców, nie spotkają się w nim amerykańskie siostry Williams. Ten plan został bowiem wypełniony tylko w połowie, przez młodszą z nich Serenę. Liderka rankingu WTA Tour, która zmierza po drugi z rzędu, a siódmy w karierze londyński tytuł (po sukcesach w latach 2002-03, 2009-10, 2012 i 2015), pokonała w ciągu zaledwie 48 minut Rosjankę Jelenę Wiesninę 6:2, 6:0. Natomiast w drugim czwartkowym meczu starsza z sióstr Williams - Venus (8.) musiała uznać wyższość Niemki polskiego pochodzenia Angelique Kerber (4.) i przegrała 4:6, 4:6, po godzinie i 12 minutach gry. Warto przypomnieć, że nie tylko brytyjska prasa, ale i zagraniczna, a także większość fachowców od dwóch dni pisało o tym, że w sobotę spotkają się Serena i Venus, a miał to być ich pierwszy siostrzany finał w Wielkim Szlemie od 2009 roku, gdy walczyły ze sobą o tytuł w Wimbledonie. Jednak miejsce starszej z nich zajęła Kerber, która na co dzień trenuje na kortach wybudowanych przez jej dziadka Janusza Rzeźnika w Puszczykowie koło Poznania. Siostry Williams, jak zwykle w roku olimpijskim, startują razem w deblu, w ramach przygotowań do występu na igrzyskach. W czwartek wieczorem Amerykanki awansowały do półfinału i spotkają się w nim z Niemką Julią Georges i Czeszką Karoliną Pliskovą. Nie można więc wykluczyć, że Serena zwieńczy Wimbledon 2016 podwójnym zwycięstwem. Finał singla kobiet zaplanowany jest na sobotę, na godzinę 14.00 i tego samego dnia powinniśmy poznać zwyciężczynie w grze podwójnej. Z Londynu Tomasz Dobiecki