Jako pierwszy z nich kolejny krok do upragnionego 11. w karierze londyńskiego finału wykonał Federer, pokonując Amerykanina Steve’a Johnsona 6:2, 6:3, 7:5, co zajęło mu godzinę i 37 minut. 34-letni Szwajcar sięga w marzeniach dalej, do ósmego triumfu w The Championships, w którym nie miał sobie równych w latach 2003-07, 2009, i 2012. Właśnie przed czterema laty ostatni raz zwyciężył w Wielkim Szlemie, ale wciąż jest rekordzistą, bo nikt inny nie może się pochwalić 17 tytułami wywalczonymi w czterech najważniejszych imprezach w kalendarzu. Czy Federerowi uda się znów zapisać wielkimi literami w historii męskiego tenisa? Wszystko się wyjaśni, w ciągu sześciu najbliższych dni. Bowiem sytuację w męskiej drabince The Championships 2016 celnie ujął tytuł "Krajobraz po burzy", jaki pojawił się w poniedziałkowym wydaniu "The Daily Mail". W sumie, coś w tym jest, skoro pewniakiem do zwycięstwa był Serb Novak Djoković, wszyscy już wyliczali, do ilu zwycięskich meczów przedłuży serię w czterech najważniejszych turniejach w sezonie, no i oczywiście czekano, aż sięgnie po klasycznego Wielkiego Szlema. Oczywiście nie tu, tylko we wrześniu w nowojorskim US Open, ale do tego celu niezbędny był sukces na londyńskiej trawie. I stało się, jak w starej piosence Grupy Pod Budą o pechowcu, który po usłyszeniu świetnych wróżb potknął się o próg i runął w dół na schodach, zaraz po wyjściu z gabinetu wróżki. Los tego nieszczęśnika podzielił Djoković, lider rankingu ATP World Tour, który odpadł nieoczekiwanie już w sobotę, w trzeciej rundzie, pokonany przez Amerykanina Sama Querreya (nr 28.). Zwykle tak się zdarza w Wielkim Szlemie, że zawodnik, który sprawia we wczesnej fazie wielką niespodziankę, w kolejnej rundzie przegrywa z dużo słabszym rywalem. To ponoć - jak twierdzą fachowcy - problem z utrzymaniem pożądanego poziomu adrenaliny i koncentracji, bo "skoro pokonałem Djoka, to wygram z każdym". Takie myślenie zazwyczaj prowadzi do sytuacji ze wspomnianego gabinetu wróżki. Querrey najwidoczniej nie poszedł śladem wielu poprzedników, bowiem w poniedziałek nie pozostawił złudzeń, kto jest lepszy Francuzowi Nicolasowi Mahutowi, który zawsze dobrze czuje się na trawie. Amerykanin wygrał po równych dwóch godzinach 6:4, 7:6 (7-5), 6:4 głównie za sprawą świetnego serwisu, co potwierdzają statystyki - 19 asów i 32 wygrywające serwisy. Na razie asów Querrey w Londynie odnotował 97, ale nie jest liderem turniejowej klasyfikacji, lecz zajmuje w niej trzecie miejsce. Prowadzi jego rodak John Isner - 114, ale tego wyniku już nie poprawi, bowiem odpadł w sobotę. Na drugie miejsce wskoczył Kanadyjczyk Milos Raonic (nr 6.). To właśnie Raonic - w którego sztabie trenerskim brylują dawni mistrzowie Hiszpan Carlos Moya i Amerykanin John McEnroe - będzie w środę ćwierćfinałowym rywalem Querreya. Niezależnie od tego, który z nich wyjdzie z tej batalii zwycięsko, to wydaje się, że - pod nieobecność Djokovicia - otwiera się dość szeroko furtka do finału dla Federera. W środę na jego drodze stanie Chorwat Marin Cilić (9.), którego trenerem od dawna jest rodak Goran Ivanisević, zwycięzca Wimbledonu z 2001 roku i trzykrotny finalista z lat 90. Będzie to siódmy pojedynek Szwajcara z Ciliciem, a bilans dotychczasowych jest korzystny dla tenisisty z Bazylei 5-1, jednak nigdy jeszcze nie rywalizowali na trawie. Wydaje się jednak, że nie ma innej możliwości, niż zwycięstwo Federera. To przecież on - w zgodnej opinii brytyjskiej prasy - ma w niedzielnym finale zmierzyć się z Murrayem. No i oczywiście przegrać, na pocieszenie zagubionej Wielkiej Brytanii, która wciąż nie może znaleźć odpowiedzi na pytanie, jak jej obywatele mogli w referendum opowiedzieć się za wyjściem z Unii Europejskiej. W tym miejscu chciałby się przypomnieć świetlane przepowiednie wróżki i nieszczęsny próg w jej drzwiach, ale przecież, kto wie, co przyniosą najbliższe dni? Nie ma dwóch zdań, że finał Federer-Murray byłby zapewne godnym zwieńczeniem tegorocznego Wimbledonu.