Wiktorowski, kapitan reprezentacji Polski w rozgrywkach o Fed Cup, towarzyszy 22-leniej zawodniczce podczas startów w Australii i będzie z nią jeździł na turnieje do igrzysk olimpijskich w Londynie. W Krakowie trenuje ona wciąż razem z ojcem Robertem Piotrem Radwańskim. To był mecz z gatunku takich, po których można mocno posiwieć? Tomasz Wiktorowski: Cóż, dzień jak co dzień w kobiecym tenisie. Na pewno w głównej roli wystąpił wiatr. Wiało mocno, chwilami bardzo mocno. Oczywiście można powiedzieć, że Agnieszka grała trochę krótkie piłki i bez większego ryzyka, ale jej zawsze się ciężko gra przy takim wietrze. To warunki, z którymi przy swoim stylu gry nie bardzo potrafiła sobie poradzić. Najlepiej problem ten obrazował tie-break w drugim secie. Prowadziła w nim 5-1, a po zmianie stron kortu zrobiło się 5-6. Właściwie dopiero w trzecim secie udało jej się zniwelować skutki uboczne i zapanować nad grą. Ale Mattek-Sands grała ryzykownie, na granicy błędów, uderzając piłki z całej siły i w sumie była bliska sprawienia niespodzianki... - W sumie nie trudno chodzić do przodu, gdy dostaje się piłkę w pół kortu, albo serwis 120 km/godz. w sam środek na wysokości barku. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby wiedzieć, że z czegoś takiego wróci bomba i będzie atak do siatki. Nie brakowało trochę dropszotów Agnieszki, które okazały się skuteczną bronią Amerykanki? - Brakowało kilku elementów. Problem w tym, że Agnieszka ewidentnie nie "czuła gry". Wiem, że dziwnie to brzmi ale inaczej tego zjawiska nie da się nazwać. W takich momentach ciężko podejmuje się właściwe decyzje oraz słabo czyta się to, co zrobi przeciwniczka. Nie zmienia to jednak faktu, że ze strony Agnieszki była trochę zbyt zachowawcza gra. W Melbourne wiatr często przeszkadza w grze. Jak można się do tego przygotować? - Na pewno to jest słabszy punkt i należałoby więcej popracować nad grą pod wiatr i z wiatrem, ale to nie jest takie łatwe. Trzeba by chyba cały czas trenować na Helu, albo na Krecie czy w Miami, bo tam zawsze wieje. W innych miejscach to jest praktycznie niemożliwe. Teorię oczywiście znamy i Agnieszka też zdaje sobie sprawę co powinna zrobić w takich sytuacja, ale co innego wiedzieć, a co innego to zrealizować. Czy można nad tym w pełni zapanować przed kolejnym występem? - Mecz toczył się przy temperaturze 33-34 stopni, a na korcie było jeszcze cieplej. Do tego wiatr kręcił piłkami. Prognozy są takie, że w najbliższych dniach będzie podobnie, a tu trudno zorganizować prawdziwy trening. Tu jest tłum ludzi i tylko 20 kortów, więc można co najwyżej na nie wejść i poodbijać trochę piłek, no i od razu zejść. Właściwie słowo trening byłoby w tym przypadku nadużyciem. A sama nawierzchnia jest szybka czy raczej wolniejsza? - To typowy hardkort, ani wolny ani szybki, ale na pewno w tym upale piłki latają tu szybciej. Nawierzchnia, na której w ubiegłym tygodniu Agnieszka grała w Sydney i takie same piłki, więc warunki są podobne. Tylko ten wiatr, właściwie wieje tu od samego początku. To praktycznie jedyna różnica w porównaniu z poprzednim turniejem. Kolejna przeciwniczka - Argentynka Paula Ormaechea, jest 189. na świecie i awansowała do drabinki z eliminacji. Czyli będzie to słabsza rywalka od Mattek-Sands? - Nie można bagatelizować żadnej dziewczyny z niższym rankingiem, nawet jeśli przebijała się przez eliminacje. Jest w drugiej rundzie Wielkiego Szlema, więc trzeba się do niej odnosić z szacunkiem i przygotować na ciężki mecz. Na sukience Agnieszki pojawiła się naszywka z dość dużym logo. Czy to nowy sponsor? - To jest na razie sprawa tylko na ten turniej. Dalej się okaże.