Gdy dwa tygodnie temu Anett Kontaveit wygrała w Madrycie zaledwie cztery gemy w starciu z Karoliną Muchovą, miała prawo się załamać. Jeszcze niedawno była przecież drugą zawodniczką światowego rankingu, przed nią miejsce zajmowała wyłącznie nieosiągalna dla całego świata Iga Świątek. Tak było jeszcze jesienią, gdy Estonce zaczęły dokuczać problemy zdrowotne. Nie zakwalifikowała się do kończącego sezon WTA Finals, straciła sporo punktów. Równie źle było w styczniu na Antypodach - szybko pożegnała się z rywalizacją w Adelajdzie, później zastopowała ją w Australian Open Magda Linette. Powrót też był cierpieniem. Zaskakujące porażki, wielka gorycz 27-letnia tenisistka za wszelką cenę chciała grać, w Abu Zabi pokonała nawet Shuai Zhang, ale już w trzecim secie kolejnego meczu z Shelby Rogers zeszła z kortu. Sytuacja była poważna, Kontaveit miała wielkie problemy z plecami. - Czułam ból pleców w większości spotkań, które rozegrałam od października. Starałam się jakoś sobie z tym radzić, ale ból wracał. I to z jakiegoś powodu zawsze wtedy, gdy grałam o stawkę - opowiadała w mediach społecznościowych. Powrót po dwumiesięcznej przerwie też był zapewne cierpieniem. Kontaveit wróciła w połowie kwietnia by pomóc Estonii w meczach niższej grupy Billie Jean King Cup. Celem był awans, ale to się nie udało - Estonia przegrała bowiem kluczowe starcie z Grecją, w której nie występowała Maria Sakkari. Kontaveit przegrała zaś ważne starcie z mało znaną Despiną Papamichail, zajmującą wtedy 151. miejsce w rankingu WTA. I co gorsze - nie było w tym pojedynku za dużo walki, faworytka ugrała ledwie sześć gemów. Niedługo później spróbowała odnaleźć formę w turnieju WTA 1000 w Madrycie - los wyznaczył jej Karolinę Muchovą, z którą wcześniej dwukrotnie już przegrała. I znów stało się tak samo, na dodatek w obu setach Estonka wygrała po dwa gemy. Życie napisało inną historię. W sukcesie pomogła jej rywalka Trudno było się spodziewać tego, że w Rzymie nastąpi jakiś przełom. Rok temu Kontaveit, rozstawiona z piątką, wpadła od razu na przebijającą się przez kwalifikacje Petrę Martić i gładko przegrała 2-6, 3-6. W ogóle w stolicy Włoch od lat jej nie szło - ostatnio dobrze spisała się tu pięć lat temu, gdy była jeszcze z zawodniczką z zaplecza ścisłej czołówki. Wtedy pokonała m.in. Swietłanę Kuzniecową, Venus Williams i Caroline Wozniacki, zatrzymała ją dopiero w półfinale Elina Switolina. Teraz los wyznaczył Estonce Amerykankę Alycię Parks - 49. w rankingu WTA, która w Madrycie bez problemów pokonała przecież Wiktorię Azarenkę. I skoro mecz zakończył się po 66 minutach, można się było spodziewać kolejnej wpadki Kontaveit. Życie tym razem napisało jednak inną historię. To bowiem Estonka tym razem rozdawała karty. Może nie od samego początku, bo na dzień dobry została przełamana, ale już od drugiego gema. Przy podaniu Parks nie dała bowiem Amerykance zdobyć ani jednego punktu, a później poszła za ciosem. Wygrywała kolejne gemy, seta zakończyła przy trzeciej okazji - wygrała 6-1. Pomogła jej w tym rywalka, która serwowała po prostu fatalnie. W samej pierwszej partii miała aż sześć podwójnych błędów i zaledwie sześć razy trafiła pierwszym podanie w karo. Na 20 prób! Kalka z pierwszego seta, Kontaveit triumfuje! Teraz rywalką będzie Rosjanka Drugi set rozpoczął się bardzo podobnie - Parks znów wygrała pierwszego gema, choć tym razem przy swoim serwisie. A później historia się też powtórzyła - Kontaveit rozkręciła się na dobre, wygrała swojego gema po grze na przewagi. I znów przełamała rywalkę, jak w pierwszym secie, do zera. Poszła za ciosem, wygrywała kolejne punkty i po nieco ponad godzinie gry zeszła z kortu w roli triumfatorki. Teraz poprzeczka idzie w górę - w czwartek jej rywalką będzie rozstawiona z szesnastką Rosjanka Ludmiła Samsonowa.