Oto bowiem mamy w tenisie ostatniego Mohikanina, jakim jest turniej wimbledoński - konserwatywny, tradycjonalistyczny, stanowiący opokę pewnych wartości, jakie niegdyś z tenisa czyniły "biały sport". Biały nie tylko dlatego, że elegancki, ale biały dlatego, że czysty. Tenis zawsze był naznaczony ogromnymi pieniędzmi, ale takie historie jak chociażby Igi Świątek czy ostatnio Magdy Linette pokazują, że te wielkie pieniądze są niczym wimbledońska truskawka na bitej śmietanie - nagrodą nie tylko za podporządkowanie mu wysiłku, ale całego życia. Zawodnicy osiągają sukces i fortunę, bo wcześniej sporo zainwestowali i zaryzykowali. W tym sensie "drugą stronę medalu" może być niechęć tenisowych organizacji takich jak ATP czy WTA do wyrzucania z rozgrywek Rosjan i Białorusinów, jako że i ono sporo zainwestowali i zaryzykowali. Podporządkowali wymagającej grze całe swoje życie i teraz mieliby ponieść konsekwencje za winy, których nie popełnili - abstrahując od personalnych poglądów tych zawodników i zawodniczek na wojnę w Ukrainie, Putina czy Łukaszenkę, bo przecież niektórzy z nich nie widzą problemu, by się ogrzać w ogniu wojennych pożarów. I nad tą argumentacja może dałoby się pochylić, chociaż nie bez trudu - wszak możliwość odparcia rosyjskiego imperializmu i agresji na sąsiada jest możliwe tylko dzięki restrykcjom. Sankcje nie są kwestią krystalicznej sprawiedliwości, ale narzędziem wojennym. Są równie groźne jak czołgi, samoloty i rakiety, po prostu trzeba je dostarczyć obrońcom Ukrainy, o ile chcemy by zwyciężyli. Tu nie ma żadnej dyskusji, nawet jeśli kogoś nie brzydzi emocjonowanie się meczami, w których Iga Świątek wychodzi naprzeciw Rosjanki, tak jak wyjdzie za chwilę w Dubaju. I nie ma problemu, by nagle odłożyć na bok te obrazy z Mariupola, Irpienia czy Buczy, by zająć się - a jakże - tylko sportem, na fotelu, z piwkiem i własnymi emocjami. Można i tak. Ukraina liczy na sankcje także w sporcie Niemniej Ukraina na te sankcje liczy, a naszym obowiązkiem jest nie zawieść. Sankcje sportowe nie są może tak potężne jak gospodarcze, ale za to najlepiej i najszybciej je widać. Są bowiem spektakularne, stanowią powiewający transparent i uderzają dotkniętego nimi agresora prosto w twarz policzkiem trafiającym w czuły punkt - ambicje i dumę. Wiedział o tym niegdyś prof. Andriej Sacharow, który za domaganie się ich wobec ZSRR zapłacił wysoką cenę. My nie płacimy w zasadzie żadnej, a jednak przełykamy opowieści WTA, ATP czy MKOl w sprawie dopuszczenia Rosji i Białorusi. Opowieści, które kupy się nie trzymają. Powtórzę jednak - nawet jeśli... to wtedy wkraczają WTA i ATP całe na białe ze swymi srebrnikami, aby rozwiać ostatnie wątpliwości, że chodzi tu o sprawiedliwość rywalizacji sportowej i krzywdę rosyjskich zawodników, o którą jakoby się upomina. Próbuje zmusić Wimbledon do uległości, łamie go groźbami, karami i wreszcie na koniec kusi pieniędzmi. Jak czytamy, władze kobiecego tenisa miały wpaść teraz na pomysł, jak "zachęcić" organizatorów Wielkiego Szlema do otwarcia podwoi przed Sabalenką i spółką. "Organizacje kobiecego i męskiego tenisa wywierają presję, aby w tym roku dopuścić zawodników z obu krajów [Rosji i Białorusi] do rywalizacji. Dodatkowo WTA oferuje zachętę w wysokości 500 tys. dolarów za zniesienie zakazu. Rozumiecie państwo? To zakamuflowana (acz dość nieudolnie) korupcja, na dodatek korupcja, za którą stoi finansowy i polityczny interes. Korupcja wyrosła na krzywdzie nie rosyjskich i białoruskich sportowców, ale ukraińskich rodzin masakrowanych przez bomby i gwałconych. To dzieje się w świetle dnia, bezczelnie i jawnie. Sprawia, że w tenisie i całym sporcie dochodzimy do granicy moralności, której przekroczenie jest już skokiem w przepaść. Naprawdę niewiele do tego brakuje.