To - oczywiście w mniejszym natężeniu - trwa do dziś, ale mam wrażenie, że czasem okazywany brak sympatii do Venus czy Sereny wiąże się z niewiedzą i zupełnym brakiem kontaktu z amerykańskimi gwiazdami. W tym roku po raz trzeci w swojej tenisowej karierze do Warszawy na turniej J&S Cup przyjechała Venus, starsza z sióstr. Pamiętam jej pierwszy trening w stolicy (w kwietniu 2003 roku) i ogromne zainteresowanie mediów. Jej sparinpartnerem był wówczas Paweł Ostrowski, który pracuje obecnie z Martą Domachowską. Tak się złożyło, że podczas treningu nasz były reprezentant daviscupowy doznał kontuzji i wylewu do torebki stawowej, na co amerykańska gwiazda zareagowała z dużą wrażliwością i z klasą. Już wówczas widać było, że przeważnie nie lubimy tego, kogo nie znamy. W środę na kortach Warszawianki Venus pokonała 15-letnią Ulę Radwańską i po meczu cierpliwie odpowiadała na pytania dziennikarzy. Starała się być szczera i nie ukrywała emocji, gdy mówiła: - Żyję dla siebie, nie dla tenisa. Kocham swoje życie. Dla mnie Amerykanka, która w naszej stolicy powraca do sportu po ciężkiej kontuzji łokcia (nie grała od stycznia) jest jedną z najsympatyczniejszych tenisowych gwiazd. I naprawdę spadł mi kamień z serca, gdy na pytanie o ewentualne plany zakończenia kariery spowodowane wspomnianym urazem odpowiedziała: - Nigdy poważnie nie myślałam o rozstaniu z tenisem. Aha, w tym roku modna na korcie jest Serena! Tak przynajmniej twierdzi Venus... Witek Cebulewski, Warszawa