Polska Agencja Prasowa: Przebywa pan w USA już od kilku tygodni, za panem udział w pierwszym po koronowirusowej przerwie turnieju, a teraz czas na nowojorską lewę Wielkiego Szlema. Jak samopoczucie? Łukasz Kubot: Czuję się ok, dziękuję. W tym pierwszym turnieju, również w Nowym Jorku, rozegraliśmy dwa mecze. Pierwszy wygraliśmy, w drugim decydująca okazała się nasza słabsza dyspozycja, ale ostatecznie przegraliśmy nieznacznie, kilka pojedynczych piłek zrobiło różnicę. Można się czepiać, ale my jesteśmy zadowoleni, bo forma i nasze zgranie po tak długiej przerwie było zagadką. Udało się jednak udowodnić, że nadal potrafimy grać i wygrywać. Graliście na tych samych kortach, gdzie będzie się toczyć US Open. To plus czy chciałoby się zmienić otoczenie? Ł.K.: Nie narzekam. Dobrze, że nie musieliśmy się nigdzie przemieszczać, podróżować. Mamy do dyspozycji świetne korty i trenujemy różnego rodzaju schematy. Gramy dużo sparingów i naprawdę wszystko jest super. W niedzielę ogłoszono jednak, że u francuskiego tenisisty Benoita Paire, z którym miał się w singlu zmierzyć Kamil Majchrzak, wykryto koronowirusa. Jak zareagował pan na tę informację? Ł.K.: Już przed turniejem pilnowaliśmy wszelkich wiadomości na ten temat i cieszyło nas, że nikt nie zachorował. Każdy z nas myśli przede wszystkim o swoim zdrowiu oraz o tym, aby nikomu się to nie przytrafiło. Szkoda, że dzień przed turniejem nadeszła taka informacja. Wiemy, że ten zawodnik - mimo iż nie wykazuje objawów - jest wyłączony z gry i teraz będą sprawdzać, czy miał z kimś kontakt. Oczekujemy więc kolejnych komunikatówi i wierzymy, że nie będzie reakcji łańcuchowej i że na tym się skończy. A czy przed przylotem do USA nie miał pan obaw związanych z pobytem w kraju, który najbardziej ucierpiał z powodu COVID-19? Ł.K.: Wiedziałem, że ten sezon gdzieś będzie trzeba zacząć. Tak się złożyło, że wypadło na USA i trzeba było jechać. Nie da się ukryć, że warunki, w jakich gramy, nie są nam bliskie ze względu na obostrzenia, ale musimy się do nich dostosować. Władze amerykańskiej federacji (USTA), WTA i ATP dołożyły wszelkich starań, aby przygotować wszystko jak najlepiej. Przeszliśmy kwarantannę, mamy do dyspozycji dwa hotele, których nie możemy opuszczać. Wszystko odbywa się na linii hotel - autobus - korty. Nie możemy sobie pozwolić, aby gdzieś wyjść czy coś zobaczyć, ale to w sumie nie jest problem. Co cztery dni jesteśmy testowani i jak już wspomniałem życzę sobie i innym, aby jak najwięcej testów, a najlepiej wszystkie, były negatywne. Zobaczymy, jak to się poukłada. W US Open nie zagra sporo uznanych tenisistów, co - według niektórych - umniejsza imprezie prestiżu. Czy zgodzi się pan z tym stwierdzeniem? Ł.K.: Nie można tak na to patrzeć. To jest co prawda Wielki Szlem i każdy obligatoryjnie powinien się tutaj stawić, ale w związku z zaistniałą sytuacją pozwolono graczom na dokonanie wyboru. Bo przecież French Open zaczyna się niemal zaraz po US Open. Po tak długiej przerwie nie sądzę, aby ktokolwiek był w stanie grać na równym, wysokim poziomie przez dwa miesiące, gdzie trzeba wychodzić na kort praktycznie co dwa dni. Trzeba umiejętnie szafować siłami, dlatego niektórzy zdecydowali się pozostać w Europie i przygotowywać do paryskiego turnieju na "mączce". Czy w związku z tym wzrosły szanse pana i Marcelo Melo na zwycięstwo? Jesteście rozstawieni z "dwójką" i wasza połowa drabinki wygląda nieźle... Ł.K.: Życie nauczyło mnie nie patrzeć na drabinkę, która - notabene - jest w tym roku krótsza. Nie patrzę też na losowanie. Patrzę tylko i wyłącznie na nasz pierwszy mecz. Gramy z chłopakami z Belgii - Sanderem Gillem oraz Joranem Vliegenem i powalczymy o zwycięstwo. A potem będziemy myśleć o kolejnych rywalach.