Dlaczego obywatelka świata? Otóż co najmniej dwa kraje są bliskie sercu dopiero witającej się z wielką, tenisową publicznością Lulu Sun. Wprawdzie urodziła się w Nowej Zelandii, ale dorastała w Szwajcarii. Jej mama jest Chinką, a ojciec Chorwatem. Z kolei ojczym pół Niemcem, pół Anglikiem. Chwilę pomieszkiwała też w Szanghaju, a studia odbyła na amerykańskiej uczelni w Teksasie. Lulu Sun: Wybór jednego kraju nie był łatwą decyzją Nic więc dziwnego, że wcale nie taką oczywistością było to, który kraj zdecyduje się reprezentować. Sam fakt wyboru wcale nie był czymś prostym. Ten wątek powrócił po awansie Sun do ćwierćfinału. - No tak, zdecydowanie było mi trudno, bo oba kraje, to znaczy Nowa Zelandia i Szwajcaria są mi bliskie. To nie była łatwa decyzja, nigdy taka nie jest, gdy trzeba wybierać między dwiema rzeczami. Mimo wyboru nadal jestem wdzięczna za wszystko, co szwajcarski tenis zrobił w mojej juniorskiej karierze, podobnie jak teraz tenisowa federacja w Nowej Zelandii. Wszystkie kraje, w których byłam, dorastałam i mam z nimi jakikolwiek związek, zawsze w pewien sposób będą we mnie. Nie sądzę, żeby to się kiedykolwiek zmieniło - odparła Lulu Sun. Pora była już późna, ale 23-letnia Sun wyglądała na kogoś, w kim drzemią takie pokłady energii, że mogłaby nimi obdzielić połowę sali. Nic dziwnego, tenisistka urodzona w malutkiej miejscowości Te Anau ("praktycznie jest tam więcej owiec i jeleni niż ludzi" - powiedziała poprzednio) pisze tu i teraz kapitalną historią swoją i państwa na Oceanii. Najpierw jako pierwsza Nowozelandka od 1959 roku dotarła do czwartej rundy Wimbledonu, a teraz - po wyeliminowaniu Emmy Raducanu - stała się pierwszą Nowozelandką, która w erze open awansowała do tej fazy londyńskiego Wielkiego Szlema. Jej nazwisko dało potencjał w niedzielę do efektownej gry słów. "Sun-day" czytaliśmy na oficjalnej stronie Wimbledonu, a także pisano o słoneczku, czyli "Sunshine". Lulu Sun gotowa na rewolucję w życiu? Zaskakująca odpowiedź 23-latki Lulu była zbudowana też tym, jak wobec niej zachowała się brytyjska publiczność. Być może miała powody, by się obawiać reakcji trybun, w końcu zmierzyła się z ulubienicą miejscowych, 21-letnią Emmą Raducanu. - Brytyjska publiczność nie jest taka zła - roześmiała się Sun, a porównania wcale nie musiała daleko szukać. - Może widziałeś, powiedzmy, francuskich kibiców na French Open lub trybuny na US Open. Spodziewałam się wsparcia dla Emmy, ale szczerze mówiąc ludzie byli wobec mnie w porządku - zaznaczyła. Nowozelandka świetnie zniosła też fakt, który za pierwszym razem może onieśmielać, czyli grę na zapierającym dech w piersiach korcie centralnym, którego pojemność to prawie 14 tysięcy miejsc. Taki anturaż, gdy sportowiec nie jest do niego przyzwyczajony, może zdeprymować i uniemożliwić grę na maksimum umiejętności. Tymczasem Sun to nie zatrzymało, to właśnie taktyka oparta na agresywnym wywieraniu presji okazała się być strzałem w dziesiątkę. - Oczywiście, taka była moja taktyka. Wiedzieliśmy, że jeśli dam Emmie czas, to ona go wykorzysta. Utrzymywanie gry agresywnej było zdecydowanie kluczowym elementem w tym meczu. To dobrze zadziałało, ponieważ zmusiłam ją do ruchu i obrony. Założeniem było, aby to jej uniemożliwić agresywną grę, ponieważ wtedy moje szanse by zmalały - oceniła ćwierćfinalistka Wimbledonu, a życiowy sukces na razie znosi zupełnie na chłodno. - Jak bardzo zmieni się moje życie po tym Wimbledonie? Szczerze nie sądzę, żeby aż tak bardzo (uśmiech). Nadal będę grać w tenisa w kolejnym turnieju i będę kontynuowała treningi. Naprawdę nie uważam, żeby wiele się zmieniło - odparła Sun. Artur Gac, Wimbledon