Tłumy ludzi, Londyn ogarnęło istne szaleństwo. W tym wszystkim Polacy
Najstarszy turniej tenisowy na świecie, założony w 1877 roku, znów ma swoje wielkie święto. Od dzisiaj, aż do 13 lipca, stolicą "białego sportu" będzie Londyn i jego perła w koronie, czyli najbardziej elitarny Wimbledon. Już pierwszego dnia w drodze na kompleks przy Church Road przypomniałem sobie, co znaczy znaleźć się w nieprzebranym tłumie kibiców. Stolica Wielkiej Brytanii dziś nie wita deszczem, ale lejącym się z nieba żarem, który jest utrapieniem dla wielu osób.

Drugiego takiego turnieju, jak ten rozgrywany w kortach klubu All England Lawn Tennis and Croquet Club w południowym Londynie, nie ma pod żadną inną szerokością geograficzną. Bajkowa sceneria, z przepiękną roślinnością, a przede wszystkim wypielęgnowanymi kwiatami, które wręcz wylewają się z okazałych donic od przekroczenia dowolnej z bram wejściowych. To jeden z pierwszych celów kibiców, chcących uchwycić tę zjawiskową florę i jej kolorystykę w obiektywach smartfonów.
Serce bije w rytmie Wimbledonu
Tym jednak, co czyni ten turniej absolutnie wyjątkowym, jest trawiasta nawierzchnia. Zanim z upływem turnieju mniej lub bardziej zdegraduje się na kortach, zwłaszcza przy liniach końcowych, na początku olśniewa niebywałą estetyką, dopieszczona przez najlepszych specjalistów w najdrobniejszych szczegółach. Perspektywa, choćby z poziomu tarasu budynku, w którym mieszczą się biura prasowe dziennikarzy, przypomina dosłownie rozłożone dywany w najdoskonalszym kolorze zieleni, który lśni w oczach.
Do Londynu dotarłem wczoraj późnym wieczorem, a już dzisiaj przekonałem się, że każdy dzień podróży z dzielnicy Kensington będzie, zapewne nie licząc nielicznych okienek z mniejszym obłożeniem, podróżowaniem w wielkim ścisku. I to wszystko pomimo faktu, że pociągi metra kursują regularnie, moja "zielona linia" co dziesięć minut, ale tyle czasu wystarczy, by na stacji zebrało się mrowie ludzi. Dziś z taką sytuacją spotkałem się na Earl's Court, gdzie miałem przesiadkę.

Jak na złość, pojawiło się niewielkie opóźnienie, ponieważ doszło do awarii sygnału jednej z trakcji, przez co tłum ludzi, chcących dojechać do Wimbledonu, jeszcze bardziej się powiększył. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do stacji końcowej, Southfields, gdzie znakomita większość podróżnych przez dłuższą chwilę opuszczała wagony metra. I znów, w tym gigantycznym tłumie, kilka metrów od siebie słysząc także język polski, przez kilka minut opuszczałem peron stacji, zanim znalazłem się na zewnątrz, gdzie czekała kolejna "atrakcja". Dzisiaj Londyn skąpany jest słońcem, słupki rtęci jeszcze przed południem pokazywały 28 stopni Celsjusza. Według prognoz temperatura w szczytowym momencie ma wynieść 32 stopnie, więc w słońcu będzie nie do wytrzymania.
Wielu kibiców, zwłaszcza tych starszych, mających przed sobą około 20 minut spacerkiem, zakładało kapelusze lub chroniło się przed promieniami, rozkładając parasole. Rzeczywiście, nawet młodsze organizmy odczuwały trud tych warunków. Im bliżej kortów, tym widoki stawały się coraz bardziej okazałe. W pewnym momencie, gdy znalazłem się już na wysokości ogromnego pola namiotowego, gdzie na pobyt na czas turnieju decydują się także kibice z Polski, z empatią zacząłem im współczuć. Z drugiej strony przypomniałem sobie, że w latach poprzednich chyba jeszcze bardziej narzekali, gdy z nieba lał się nie skwar, ale deszcz.
Jeszcze jutro, gdy na kort wyjdzie Iga Świątek, według meteorologów trzeba nastawić się na tropiki nad Tamizą. Za to w kolejnych dniach Londyn ma stawać się coraz bardziej angielski.
Artur Gac, Wimbledon


