Sześcioletnia praca na stanowisku kapitana w Pucharze Davisa to chyba rzadkość? Radosław Szymanik: Raczej tak. To na pewno szmat czasu, choć trzon drużyny się praktycznie nie zmienił. Są nim Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski. Michał Przysiężny, który jeżeli jest zdrowy, to też gra w drużynie, ale zbyt często nękają go kontuzje. No właśnie, od początku mojego kapitanowania zmieniają się tylko singliści, którzy nie grają w Pucharze Davisa regularnie, jak Łukasz Kubot, Grzegorz Panfil, Marcin Gawron, a wcześniej był jeszcze Dawid Olejniczak, ale zakończył już karierę. Ostatnio takim etatowym singlistą stał się Jurek Janowicz. Co daje bycie kapitanem? - Przede wszystkim duże doświadczenie w organizowaniu wszystkiego i budowaniu atmosfery w drużynie, bo nie da się ukryć, że przez dwa czy trzy tygodnie w roku nie da się nikogo nauczyć gry czy zmienić jego tenisowych nawyków. Główne pole manewru jest w sferze psychicznej, czyli stworzenie dobrego nastawienia przed i podczas spotkania. Obecnie towarzyszy nam cała grupa ludzi: ten sam lekarz od lat, świetny fizjoterapeuta od dawna czy człowiek od naciągania rakiet, tylko do naszej dyspozycji. W przeszłości na wyjazdach zdarzały się sytuacje, że naciągano rakiety nie tak, jak sobie życzyli zawodnicy, co nie pozostaje bez wpływu na grę. Jak będzie dalej, bo rok 2012 to ostatni w pana umowie jako kapitana? - Pewnie w drugiej połowie roku zaczną się rozmowy na temat przyszłości. Kończy się nie tylko mój kontrakt na prowadzenie drużyny, ale również umowa z Polskim Związkiem Tenisowym, z którym wiąże się praktycznie wszystko, co najważniejsze w mojej karierze trenerskiej. Sporo osób narzeka na PZT, ale uważam, że mimo skromnych środków finansowych i zasobów ludzkich wykonujemy pracę większą niż niektóre bogatsze związki. Właściwie, gdy jeszcze pracowałem w klubie Arka Gdynia, "wynalazł" mnie szef wyszkolenia Wojtek Andrzejewski. To on dba, żeby skromne fundusze jak najpełniej trafiały do zawodników i finansowały właściwe programy szkoleniowe. Dał mi szansę, którą staram się wykorzystywać jak najlepiej. W ramach pracy dla PZT pomaga pan też od kilku sezonów deblistom Fyrstenbergowi i Matkowskiemu... - To dość komfortowa sytuacja. Dzięki temu na turniejach spotykam wielu świetnych zawodników, poznaję innych trenerów, co też jest świetną nauką. Niedawno zadzwonił do mnie Łukasz Kubot z pytaniem, czy nie pomógłbym mu trochę przez pięć tygodni, m.in. podczas marcowych turniejów w USA. Oczywiście najpierw muszę to uzgodnić z Mariuszem i Marcinem. Jest się czym pochwalić, choćby ubiegłorocznym finałem polskiego debla w Wielkim Szlemie podczas US Open... - To jeden z czołowych debli świata, czego dowodem są regularne występy w turnieju masters, którego omal nie wygrał w listopadzie. Szkoda tych dwóch przegranych finałów, ale wierzę, że Mariusza i Marcina stać na zwycięstwa w najważniejszych turniejach sezonu. Praca z nimi daje duże zadowolenie, szczególnie, gdy są dobre wyniki. To chyba dobry kapitał, żeby rozpocząć pracę jako trener w cyklu ATP Tour? - Nie zastanawiałem się nad tym, ani nie miałem żadnej propozycji. Praca dla związku jest pewniejsza, choć daje dużo mniejsze pieniądze. Trenerzy w Tourze potrafią zarobić kilka tysięcy euro miesięcznie plus bonusy za dobre wyniki, ale brak jest stabilności. Można po kilku tygodniach dostać wypowiedzenie, a czasem nawet nie dostać wypłaty, bo takie rzeczy też się zdarzają. Jestem zadowolony z pracy dla PZT i nie zastanawiam się nad innym rozwiązaniem.