Zamiast jeden, dwa, trzy i gem w tenisie punkty liczymy 15, 30, 40. Skąd wziął się ten dziwny system? Z kolei w skokach narciarskich nie można już nawet poklepać się po udach, a reprezentacja Brazylii w siatkówce dostała punkty do rankingu za turniej, w którym nie brała udziału. Trzy teorie Co do liczenia punktów w tenisie najbardziej prawdopodobna jest teoria wiążącą się z dawnym pokazywaniem punktów. Służył do tego zegar. Jeden punkt oznaczał kwadrans, a cztery kwadranse godzinę, czyli zdobycie gema. Problem pojawiał się przy 45. Do wygrania gema potrzebujemy dwóch punktów przewagi. Dlatego zdecydowano się cofnąć zegar do 40 i po każdym punkcie dodawać dziesięć. Inna teoria wiążę się z dawnymi zasadami gry w tenisa. Zawodnik, który wygrał poprzednią piłkę mógł zaserwować kolejno o 15, 30 i 45 cali bliżej siatki. Kolejna teoria odwołuje się do średniowiecznych początków gry, które łączyły się z zakładami pieniężnymi. Moneta liczyła wtedy 60 jednostek i dzielono ją na cztery części. Jedna piłka była więc warta 15. Zakłady wykrzykiwano. Aby było szybciej zmieniono "forty-five" na "forty". Do tego dochodzi słówko "love", które oznacza zero punktów. Prawdopodobnie wzięło się od francuskiego rzeczownika, który oznacza jajko. - Liczenie punktów w tenisie jest bardzo nietypowe. Wymyślili to Francuzi, udoskonalili Anglicy - precyzja jest francuska, a logika anglosaska. Dla kogoś, kto pierwszy raz się styka z tym systemem, może się on wydać niezrozumiały - mówi w rozmowie z Interią były polski tenisista Wojciech Fibak.Zwycięzca 15 turniejów widzi jednak plusy.- Nie ma określonego czasu gry, jak w piłce nożnej czy hokeju. Trzeba wygrać ostatnią piłkę, aby odnieść triumf w spotkaniu. Do ostatniego punktu jest szansa na zwycięstwo - uważa.Fibak zwraca także uwagę na inną niedorzeczność tenisową, czyli drugi serwis. W innych dyscyplinach jak siatkówka, czy tenis stołowy popsucie zagrywki oznacza stratę punktu.- Serwis stał się teraz bronią. Drugie podanie powinno być możliwe dwa, trzy razy w gemie - proponuje. Za Małysza było inaczej Gdy Adam Małysz odnosił największe sukcesy w skokach, nie przeliczano wiatru na punkty. Nasz mistrz, gdy był w najwyższej formie, przeskakiwał rywali bez względu na panujące warunki. Jedyne co mogło przeszkodzić "Orłowi z Wisły" to noty sędziowskie, wiecznie obniżane z powodu odjeżdżającej lewej narty. Teraz dodaje się punkty za niekorzystny wiatr i co chwila zmienia się belkę. Skoki utraciły przejrzystość. W sportach normalnie panuje zasada: wygrywa ten, kto skoczy dalej, wyżej, czy też biegnie szybciej, rzuci dalej. W skokach narciarskich możne teraz wylądować dziesięć metrów bliżej niż rywal, a mieć wyższą notę. - Nie ma już odwrotu od tej zmiany. Punkty ujemne za wiatr z przodu może i są dobre, ale za wiatr z tyłu rekompensata jest zbyt mała. Wiatromierzy powinno być więcej, szczególnie na dużych skoczniach i mamucich, bo oprócz wiatru z tyłu dochodzą jeszcze podmuchy z boku - mówi dla Interii Jan Szturc, trener skoków narciarskich.Według Szturca zmiana przepisów nie wpłynęła znacząco na lokaty zawodników.- Ci zawodnicy, którzy skakali dobrze, teraz też pokazują klasę - ocenił trener. Przed nowym sezonem doszły kolejne przepisy. Kombinezon będzie sprawdzany przed i po skoku. Po pierwszej kontroli zawodnik nie może się dotykać. Polscy zawodnicy są jednak zadowoleni. Podobno każdy kombinował. - Przed wprowadzeniem tego przepisu było parę momentów, żeby jeszcze coś z tym kombinezonem zrobić. Krok można było ściągnąć, dzięki czemu było więcej przestrzeni powietrznej. To pomagało zawodników skakać nawet kilka metrów dalej. Kontrola u góry i na dole ukróci kombinacje. Szkoleniowcy są zgoni, że to potrzebne - dodał Szturc. Co turniej inny system W siatkówce też dochodzi do absurdów. Niemal każde mistrzostwa świata to inny system rozgrywek. Do szczytu idiotyzmu doszło na czempionacie we Włoszech w 2010 roku. Gospodarze przygotowali aż trzy fazy grupowe. Ostatnia grupa była oznaczona literką R. Mistrzostwa we Włoszech były bardzo nieudane dla Polaków. Już w drugiej fazie grupowej trafili na Brazylię i bardzo mocnych wtedy Bułgarów. Skończyło się na dwóch porażkach, miejscu 13-18 i zwolnieniu Daniela Castellaniego. Absurdalność tego systemu pokazał mecz w polskiej grupie Brazylia - Bułgaria. "Canarinhos" nie chcieli wygrać, żeby trafić w kolejnej fazie grupowej na łatwiejszych rywali. Trener Bernardo Rezende na rozegraniu wystawił nominalnego atakującego Theo. Skończyło się skandalem i żenującym spotkaniem, ale Brazylia w kolejnej fazie miała łatwiejszych rywali, a finalnie sięgnęła po złoto. - Te zmiany nie powinny mieć miejsca. Gospodarzom daje się możliwość wyboru. Oni zawsze znajdują jakieś furtki, możliwości. Budują system, żeby zajść jak najdalej - mówi w rozmowie z Interią były przyjmujący reprezentacji Polski Sebastian Świderski. W niedawno zakończonym Pucharze Świata także doszło do absurdów. Nie chodzi nawet o szeroko komentowaną sprawę Polaków, którzy zdobyli medal, a nic im to nie dało, bo nie wywalczyli tego po co jechali do Japonii, czyli kwalifikacji olimpijskiej. W światowym rankingu FIVB opublikowanym po Pucharze Świata Brazylia za turniej dostała 80 punktów, czyli tyle co Polska. "Canarinhos" nie brali jednak udziału w PŚ, ponieważ jako gospodarze igrzysk mają w nich zapewniony udział. Dlatego federacja postanowiła, że Brazylia zachowa punkty zdobyte we wcześniejszym Pucharze Świata w 2011 roku. Wtedy siatkarze Bernardo Rezende uplasowali się na trzecim miejscu, tuż za Polakami. - Nie wiem w ogóle po co jest ten ranking. Dziwna jest w tym względzie polityka FIVB. Na przykład Francja za wygranie Ligi Światowej dostała punkty za dziewiąte miejsce - mówi Świderski. Stało się tak dlatego, że Francja nie grała w pierwszej dywizji, która zrzesza osiem zespołów, a wygrała, awansując do Final Six z zaplecza. Świderski nie rozumie także systemu kwalifikacji do igrzysk. - Na Puchar Świata pojechały zespoły z Azji, Afryki i nic nie pokazały. Z kolei w styczniu w Berlinie na europejskim turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk olimpijskich czekają nas po prostu, nawet nie mistrzostwa Europy, a megamistrzostwa Europy - dodaje były przyjmujący reprezentacji. Grzegorz Zajchowski