Martyna Hingis w latach 1997-99 - to ostatni przypadek zawodniczki, której trzy razy z rzędu udało się wygrać zmagania w Melbourne Park. Po tych trzech tytułach w kolejnych trzech sezonach genialna Szwajcarka docierała do finałów, ale już je przegrywała. A później były serie co najwyżej dwóch wygranych w kolejnych latach: dzieła Jennifer Capriati, Sereny Williams, Wiktorii Azarenki. Teraz osiągnięcie Hingis może powtórzy Aryna Sabalenka, ale jej droga na kolejny szczyt wcale nie będzie łatwa. We wtorek po godz. 9 polskiego czasu aktualna jeszcze liderka rankingu WTA zacznie spotkanie w Anastazją Pawluczenkową. Jeśli wygra, to w czwartek zmierzy się z Paulą Badosą bądź - to bardziej prawdopodobne - Coco Gauff. Ostatnio przegrała z Amerykanką w półfinale w Rijadzie, ale rok temu zatrzymała nastolatkę właśnie w półfinale w Melbourne. No i zostanie jeszcze finał z kimś z grona: Iga Świątek, Emma Navarro, Madison Keys, Elina Switolina. W tej części drabinki najwyżej stoją akcję Polki, w czterech rundach straciła zaledwie 11 gemów. Świątek przegrała akcję, radość i wrzawa na Rod Laver Arena. "Przerażenie" jest wyjaśnieniem Anastazja Pawluczenkowa, juniorska mistrzyni Australian Open. W zawodowym tenisie takiego tytułu nie zdobyła, w przeciwieństwie do Sabalenki Wydawać by się mogło, choćby patrząc na same rankingi, że z grona ćwierćfinalistek Sabalenka trafiła najlepiej jak tylko można. 33-letnia Rosjanka nigdy w karierze nie była w TOP 10 rankingu WTA, nigdy też nie wygrała wielkoszlemowego turnieju. I jakoś specjalnie nie zaistniała dotąd w Australian Open, trzykrotnie dochodziła do ćwierćfinałów, choć ostatnie lata to porażki w co najwyżej trzeciej rundzie. Ma jednak z Melbourne Park piękne wspomnienia, bo 19 lat temu wygrała tu zmagania juniorskie, ogrywając w finale samą Caroline Wozniacki. Mimo wszystko - to jednak wciąż dalekie od osiągnięć Sabalenki. Tej samej, która w tym roku jest niepokonana, a do pięciu sukcesów w Brisbane dołożyła już cztery kolejne w Melbourne. I gdyby nie awansowała do półfinału, mówilibyśmy o ogromnej sensacji. A taka już miała miejsce, cztery lata temu w Paryżu. I wtedy to właśnie Pawluczenkowa rozbiła w trzecim secie 6:0 Białorusinkę, która w turniejowej drabince miała wtedy "trójkę". Dlaczego to była sensacja? Bo Sabalenka wygrała chwilę wcześniej zmagania w Madrycie, w finale pokonała samą Ashleigh Barty, wówczas liderkę rankingu. Wcześniej zaś, w półfinale tamtego turnieju, pewnie rozprawiła się z Pawluczenkową, wygrała 6:2, 6:3. Sabalenka zdruzgotana, kopała rakietę. 0:6 z Pawluczenkową w Paryżu było końcem jej marzeń Wtedy w Paryżu, mierzyły się po raz trzeci, bo wcześniej moskwianka wygrała ich starcie w Toronto, zacięte, z wynikiem 7:5 w trzecim secie. Sabalenka była w stolicy Francji tuż po 23. urodzinach, liczyła na przełamanie niemocy w turniejach Wielkiego Szlema. Bo nawet zawody WTA 1000 potrafiła spokojnie wygrywać, ale w tych najważniejszych brakowało jej cierpliwości. Tamto spotkanie z Rosjanką pokazało, dlaczego tak się działo. Sabalenka była czwartą rakietą świata, miała jednak trzeci numer rozstawienia. Wymieniano ją wśród faworytek - obok Barty, Igi Świątek i Garbine Muguruzy, ale Australijka i Hiszpanka zaskakująco szybko odpadły. Białorusinka poszła w ich ślady, choć w meczu z Pawluczenkową szybko odskoczyła na 3:0. By za chwilę przegrać pięć gemów z rzędu. Opanowała nerwy w drugiej partii, a 19 winnerów, przy zalewie kilku niewymuszonych błędach, nie miało prawa nie dać jej wygranego seta. I dało, po 4:6 przyszło 6:2. Teraz to Pawluczenkowa musiała opanować emocje, udała się do szatni. A gdy wróciła, wszystko się zmieniło. Teraz to ona wygrała 6:0, Aryna była wściekła, rakieta lądowała na korcie. Po 100 minutach 32. w rankingu WTA Rosjanka zapewniła sobie miejsce w czwartej rundzie. A to nie był koniec jej marszu. Pokonała jeszcze Azarenkę, Jelenę Rybakinę i Tamarę Zidansek, zameldowała się w finale, w którym - jedyny raz w ostatnich latach - zabrakło Świątek. Barborze Krejcikovej nie dała już rady, przegrała 1:6, 6:2, 4:6. Analogia? Teraz też przystąpiła do turnieju Wielkiego Szlema jako 32. zawodniczka na liście WTA, jak wtedy. Sabalenka była czwarta, teraz jest pierwsza. Gdyby przegrała, znów mówilibyśmy o sensacji. A ta by oznaczała pewny powrót Igi na pozycję liderki rankingu.