W Paryżu Kubot startuje z Austriakiem Alexandrem Peyą. W czwartek debel rozstawiony z numerem dziewiątym łatwo uporał się z Chorwatem Ivo Karloviciem i Puravem Rają z Indii 6:1, 6:2. W piątek, w okolicach godziny 12.30-13, powinni się spotkać z amerykańsko-nowozelandzkim duetem Nicholas Monroe i Artem Sitak. Interia: - To chyba był idealny początek występu w Wielkim Szlemie? Łukasz Kubot: - Można tak powiedzieć. Po prostu pierwszy mecz już za nami. Taktycznie zagraliśmy bardzo dobrze i jesteśmy zadowoleni. Na pewno wczorajszy maraton Karlovicia w singlu nam trochę pomógł, bo widać było po nim zmęczenie. Teraz czekamy na kolejny mecz. Jest to nasz pierwszy turniej, który gramy razem, więc jakiś szczególnych celów sobie nie stawiamy. Oczywiście chcielibyśmy wypaść tu jak najlepiej, ale będziemy potrzebowali trochę czasu, żebyśmy się mogli jakoś zgrać i przećwiczyć parę opcji. Czas pokaże, tym bardziej że gramy po Paryżu razem również turnieje na trawie, aż do Wimbledonu. Sezon rozpoczął pan z Marcinem Matkowskim. - Wcześniej już razem graliśmy, ale to były pojedyncze przypadki. Tym razem postanowiliśmy połączyć siły przede wszystkim ze względu na igrzyska, a drugie, że chcieliśmy zajść jak najdalej. Wydawało się, że możemy coś więcej osiągnąć, ale na pewno nie było to wszystko tak, jakbyśmy chcieli. Oczekiwania mieliśmy trochę większe, niż wyniki, które udało nam się osiągnąć. Dlatego dalej każdy z nas idzie teraz dalej swoją drogą. Oczywiście w tourze, bo na igrzyskach olimpijskich w Rio zagramy razem, w reprezentacji też będziemy grać razem. Kilka przegranych trochę pechowo super tie-breaków. Czego w nich zabrakło? - Czegoś faktycznie zabrakło, ale czego, trudno powiedzieć na dzień dzisiejszy. Generalnie nie było satysfakcjonujących wyników, a w sporcie to wynik jest miarodajny, nie to czy gra się dobrze, czy trochę słabiej. Można grać dobrze i przegrywać, więc jak nie ma wyników, to nie ma sensu ciągnąć czegoś dalej. Obaj walczymy o jak najlepsze rankingi i to jest nasz cel, a do tego potrzeba dobrych wyników. Tych zabrakło, dlatego to się skończyło, jak się skończyło i trzeba iść dalej. Wygrał pan Australian Open, był siódmy w indywidualnym rankingu deblistów, teraz jest to miejsce 23. miejsce. Czy łatwo w wieku 34 lat zmobilizować się do ponownego wspinania na szczyt? - Tu zmierzamy do najistotniejszego punktu. Dla mnie jest najważniejsza przyjemność z grania, więc będę grał dopóki będę miał z tego przyjemność, dopóki będzie mi na to pozwalać zdrowie i ranking deblowy, bo singla już nie ma. Dzisiaj to jest dla mnie najważniejsze. Wiadomo, że inaczej się gra w deblu, bo w singlu całą odpowiedzialność bierze się na siebie, a tutaj sporo rzeczy zależy od partnera. Ale dzięki temu w debla można grać dłużej, rzadziej się przydarzają kontuzje, więc na razie zamierzam po prostu czerpać przyjemność z gry w tenisa i zobaczymy, jak to pójdzie dalej. Czy jest szansa, żeby stworzył pan stały duet na dłużej z jakimś dobrym graczem, jak kiedyś z Olivierem Marachem i mógł planować cały sezon pod kątem awansu do turnieju masters - ATP World Tour Finals? - Przede wszystkim najpierw muszę osiągnąć na tyle wysoki ranking, żeby się łapać do drabinek na wszystkie turnieje, szczególnie ATP Masters 1000. Wtedy łatwiej znaleźć naprawdę dobrego partnera, z którym można osiągać świetne wyniki. Wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia, tak jest ten sport skonstruowany, że zwycięzca bierze wszystko. A przecież i punkty, i pieniądze, znajdują się na szczycie, czyli na największych turniejach. Nie jest łatwe się tam dostać, a już dostanie się do turnieju masters, to chyba marzenie każdego deblisty. - To jest wisienka na torcie, podsumowanie całego sezonu ciężkiej pracy, gdzie w rywalizuje osiem najlepszych par w rankingu. To jest fantastyczne uczucie, zakwalifikować się tam, każdy by chciał w tym Londynie znowu zagrać, bo to jest wyjątkowy turniej. Ale też specyficzny, bo jest wiele możliwości. Można wygrać wszystkie trzy mecze w grupie, albo tylko jeden i awansować do półfinału. To inne, niż codzienność w Tourze, a przy tym biznes, czyli walka o wielkie pieniądze i dużą stawkę, ale i prestiż. A igrzyska olimpijskie w Rio, gdzie widzi pan swoje realne miejsce w parze z Marcinem Matkowskim? - Do igrzysk jest jeszcze daleko, na razie gramy w Roland Garros, po którym ranking będzie brany pod uwagę pod kątem startu w Rio. Możemy być pewni tego występu, ale dobrze byłoby awansować jak najwyżej w rankingu, bo to będzie miało jakiś tam wpływ na losowanie, jeśli bylibyśmy rozstawieni. Jeszcze sporo się może zadziać, ale na pewno jesteśmy z Marcinem świadomi swoich atutów, wszystkich plusów i minusów. Graliśmy ze sobą tyle, że się naprawdę dobrze znamy. Choć jestem człowiekiem, który woli chuchać na zimne i nie chciałbym niczego wielkiego obiecywać, ale myślę, że możemy w Rio mile zaskoczyć. Wielu sportowców zdobywa medal olimpijski i kończy wtedy karierę. Czy pan ma jeszcze jakieś inne cele, coś chce sobie udowodnić, poza igrzyskami? - Tenis jest sportem elitarnym, w którym nie rywalizuje się o naprawdę wielką stawkę raz na cztery lata. W tenisie rywalizuje się przez cały rok, co tydzień, w różnych warunkach klimatycznych, strefach czasowych, na różnych nawierzchniach. Nie ma drugiego sportu, w którym byłoby podobnie. To wiele czynników zewnętrznych ma wpływ na zegar biologiczny. Dlatego też głupio byłoby stawiać wszystko na jedną kartę, czyli jeden turniej. Owszem, liczę, że uda nam się z Marcinem coś dużego zdziałać na igrzyskach, ale to nie jest jeden jedyny cel. Są Wielkie Szlemy, jest ranking deblistów, więc jest sporo rzeczy, do których warto zmierzać. Ważne jest, żebym z tego czerpał przyjemność taką samą, jak dotychczas. W Paryżu rozmawiał Tomasz Dobiecki