Trzy sety bombardowania na korcie zakończyło bardzo emocjonalne podziękowanie za walkę między Janowiczem i Kubotem. Jak wyliczyła brytyjska prasa uścisk trwał 30 sekund, potem, być może pierwszy raz historii tenisa, gracze wymienili koszulki. Gołym okiem widać było, że tak 22-latek z Łodzi, jak i dziewięć lat starszy gracz z Bolesławca mieli świadomość, iż w polskim sporcie stało się coś historycznego. Bratobójczy ćwierćfinał Wimbledonu to coś, co wcześniej przytrafiało się tylko największym tenisowym nacjom. Kubot i Janowicz pokazali, że są stworzeni do gry na trawie. To niewiarygodne, bo przez dziesięciolecia trudno było wskazać w Polsce gracza, który poprawnie grałby przy siatce. Ci dwaj robią to doskonale, przy czym serwują perfekcyjnie, Janowicz ani razu nie pozwolił się przełamać Kubotowi. Jeśli silne wzruszenia, wielkie emocje są Janowiczowi potrzebne jak paliwo do gry, to w półfinale ma je zagwarantowane. Brytyjskie media zrobią z jego pojedynku z Andym Murrayem wydarzenie roku w tamtejszym sporcie. Entuzjazm wokół Szkota jest tak ogromny, że publiczność zachowuje się chwilami jak na stadionie piłkarskim, owacjami przyjmując błędy przeciwnika. Tak było wczoraj w pięciosetowym ćwierćfinale z Fernando Verdasco. Murray to finalista z ubiegłego roku. Gracz wielki, wszechstronny, dający Brytyjczykom realne nadzieje na pierwszy wimbledoński triumf w turnieju męskim od Freda Perry’ego w 1936 roku. To rozliczenie z przeszłością tak zamierzchłą, jak zeszłoroczny awans Agnieszki Radwańskiej do finału, w którym 75 lat wcześniej była Jadwiga Jędrzejowska. Tyle, że goszcząca największy turniej świata Wielka Brytania wciąż chce uważać się za tenisowe imperium. Polska takich ambicji mieć nie ma prawa. Od czasów Wojciecha Fibaka, do Agnieszki Radwańskiej była u nas tenisowa czarna dziura. Wypełniła się jasnością w sposób cudowny, Janowicz zaczął wielkie granie od triumfu nad Murray’em w Paryżu zaledwie siedem miesięcy temu. I dziś nikt nie ma podstaw twierdzić, że w pojedynku ze Szkotem skazany jest na pożarcie. Serwis, doskonały forhend, czyli atuty w szybkiej grze na trawie kluczowe, będą po stronie Polaka. Murray jest faworytem, wszyscy oczekują wielkiego zwycięstwa. Janowicz zagra pod mniejszą presją, ale ze świadomością, że jeśli ma zostać sportowym herosem to najlepiej przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nie przyjechał do Londynu po to, by zdobyć tytuł pierwszego Polaka w półfinale najbardziej prestiżowego turnieju, ale szturmować tenisowy szczyt. Jest dwa kroki od niego. Jeśli Janowicz ma prawo marzyć o zwycięstwie w Wimbledonie, tym bardziej Agnieszka Radwańska. Choć Boris Becker twierdzi, że Sabina Lisicki ma więcej tenisowych atutów, Polka udowodniła wielokrotnie, iż na korcie rozstrzygająca bywa siła myślenia, a nie uderzania. Bukmacherzy stawiają na Niemkę polskiego pochodzenia, która wyrzuciła z turnieju Serenę Williams. To będzie mordercza gra, ale Radwańska ma wszystko, co niezbędne, by zakończyć ją triumfalnym wzniesieniem rąk. Tak czy owak dziś i juto czekają polskich kibiców emocje, jakich jeszcze niedawno nie mogli sobie wyobrazić. Nawet nie mieli prawa. Janowicz i Radwańska zaszli daleko, ale mają świadomość, że teraz muszą dokonać kroku, który odróżnia tenisistów bardzo dobrych od wybitnych. Chyba w końcu doczekaliśmy w polskim sporcie ludzi, zdolnych wznieść się na szczyty w najważniejszej chwili. Pozostało ich w grze ośmioro. Wimbledon to życiowy cel dla wszystkich. Radwańska i Janowicz mają jednak dość klasy, by nie czuć się w tym gronie nie na miejscu. Nie potrzeba wcale modlitw o cud, by w sobotę i niedzielę na najsławniejszym korcie na ziemi zagrali Polacy. Dyskutuj na blogu Darka Wołowskiego