Polska Agencja Prasowa: Mieszka pan kilkadziesiąt kilometrów od Nowego Jorku. Jak sobie pan radzi w czasie pandemii? Radosław Szymanik: - Na początku w przypadku moim i mojej rodziny była totalna izolacja. Nie mieliśmy kontaktu z nikim i wychodziliśmy tylko na nasze podwórko. Nawet zakupy robiliśmy przez internet. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu, co mi było na rękę, bo wcześniej sporo podróżowałem i nie zawsze mogłem nacieszyć się dziećmi i zadbać o relacje rodzinne. W miarę upływu czasu zaczęliśmy wychodzić na ulicę, ale tam trzeba było pilnować nasze maluchy, które na widok innych dzieci z sąsiedztwa zapominały o zaleceniach i szukały kontaktu. Obecnie żona wciąż pilnuje dystansu, a ja powoli wracam do działalności w szkółce tenisowej Chelsea Piers, gdzie jestem odpowiedzialny za szkolenie młodzieży oraz pracy konsultacyjnej z zawodnikami oraz zawodniczkami mającymi ranking ATP i WTA. Są to kilkudniowe zajęcia jeden na jeden odbywające się przy nowych i bardzo ścisłych regułach rozpisanych przez amerykański związek tenisowy (USTA). Na czym polegają obostrzenia wprowadzone przez federację? - Przede wszystkim lista miejsc, gdzie można trenować, jest mocno ograniczona, choć powoli rośnie. Podczas treningu piłeczkę może dotykać tylko trener z obowiązkową maseczką na twarzy. Zawodnik może ją jedynie przesuwać albo butem, albo rakietą. Nie można dotykać siatki czy ogrodzeń. Wszędzie są płyny dezynfekujące i odkażające chusteczki. Jest zalecenie, aby na korcie mogły być tylko dwie osoby. W przypadku, gdy jest kilka kortów obok siebie, trenuje się na co drugim. Wszystko po to, aby nie wymieniać się piłkami, bo - mimo iż nie ma dowodów na to, że wirus może się w ten sposób rozprzestrzeniać - USTA woli dmuchać na zimne. W związku z obostrzeniami zapewne żałuje pan, iż nie udało się obejrzeć z bliska występów Huberta Hurkacza na Florydzie... - Tak, bo mamy ze sobą bardzo dobre relacje. Pełnię rolę zaufanego konsultanta i zawsze jestem do jego dyspozycji. Był plan, żeby tam się pojawić, ale wymagania turniejowe były takie, że przy każdym zawodniku może być tylko jeden trener. Zresztą cała Floryda jest objęta kwarantanną, więc nie było innego wyjścia. Mimo to byłem i jestem z nim na bieżąco. Przebywa na Florydzie już od 10 tygodni i rozmawiam zarówno z nim, jak i z jego sztabem niemal codziennie. Jest bardzo zdeterminowany, aby podjąć każde wyzwanie i solidnie pracuje, wcześniej poza kortem, a teraz już na nim. Ponadto dba o dietę i bardzo cieszył się, że wreszcie będzie mógł się pokazać w tej niecodziennej rywalizacji Fast Four, kiedy w ciągu dwóch dni musiał rozegrać aż cztery mecze. Trzy z nich wygrał, ale ostatecznie zajął trzecie miejsce spośród czterech uczestników. Jest niedosyt? - Na pewno wygrane nad Amerykanami Reillym Opelką i Tommym Paulem były bardzo cenne, choć w przypadku tego drugiego widać było, że fizycznie nie był optymalnie przygotowany do rywalizacji. Hubertowi, który z kolei fizycznie prezentował się świetnie, nie udało się pokonać tylko Serba Miomira Kecmanovicia. Tak naprawdę to potknął się tylko w drugim secie, bo w pierwszym nie wyszedł mu tie-break, natomiast w drugim dał się przełamać i przy tak niewybaczalnej formule to okazało się kluczowe. W Fast Four wymyślonym już dawno temu, ale wdrożonym w życie dopiero teraz, przewagę ma ten, kto zaczyna grę i utrzyma swój serwis. Gra do czterech wygranych gemów sprawia, że każdy pojedynczy błąd czy przypadkowa piłka mają wielki wpływ na końcowy rezultat. Kecmanović dobrze otworzył, potem Huberta przełamał i utrzymując swój serwis objął prowadzenie 3:0. Nie było szans na pościg. Niedosyt więc jest, ale na otarcie łez pozostał Hubertowi fakt, że jako jedyny wygrał z późniejszym zwycięzcą. Widać było wielką radość Hurkacza z powrotu do rywalizacji. Tak wielką, że po pierwszym wygranym meczu dziękował... nieobecnym kibicom. Popisał się też kapitalnym zagraniem piłki pomiędzy nogami. Zgodzi się pan ze stwierdzeniem, że, abstrahując od formuły, fajnie się to oglądało? - Oczywiście. Wszyscy - ze względu na pandemię - stęsknili się za sportową rywalizacją na najwyższym poziomie transmitowaną na żywo. Turniej w West Palm Beach był świetnie zorganizowany i okazał się wspaniałą promocją tej pięknej dyscypliny. Oglądalność była wielka - również w Polsce, co udowadnia, jak wielki był głód tenisa. Również komentatorzy ocenili przebieg zawodów bardzo pozytywnie. Nawet Andy Roddick, który żartobliwie porównał pomeczowe zachowanie Huberta do amerykańskich aktorów komediowych rzędu Chrisa Rocka czy Robina Williamsa. A Hubert swoje machanie do kibiców tłumaczył tym, że chciał pozdrowić tych, którzy oglądali mecz przed telewizorami, ze swoją rodziną włącznie. Najważniejsze w jego przypadku było jednak to, że mógł wrócić do rywalizacji i to nie był żaden trening, ale prawdziwe granie. Oprócz Huberta jest pan blisko innych polskich zawodników. Czy narzekają na to, że pandemia zabrała im igrzyska w Tokio? - Zdania są podzielone, bo Hubert miał zapewniony start i pewnie trochę żałuje, że w tym roku nie zadebiutuje na olimpiadzie. Ale paradoksalnie ta sytuacja może pomóc takim zawodnikom jak np. Kamil Majchrzak, który z uwagi na kontuzję odnotował zjazd w dół rankingu i nie mógł być pewien występu w Tokio. Zresztą na chwilę obecną znaków zapytania odnośnie startu w igrzyskach jest sporo. Nie wystarczy powiedzieć, że przesuwamy wszystko o rok. Jakie będą kryteria kwalifikacji? Czy również według obowiązującego obecnie rankingu czy też tego za rok? Istnieje również wiele innych zagrożeń. Dla przykładu dla części zawodników mających już swoje lata to miało być piękne pożegnanie z karierą. Czy potrafią utrzymać wysoką formę przez kolejny rok? W przypadku innych, mniej znanych tenisistów, dochodzą sprawy finansowe, bo jeśli nie grają, to nie zarabiają, a co za tym idzie nie mają z czego opłacić sztabu. To może dotknąć wielu sportowców, którzy muszą walczyć o przetrwanie.