PAP: Do Aten polska drużyna poleciała w najsilniejszym składzie i z zadaniem: Veni, Vidi, Vici. I tak też się stało? Radosław Szymanik: - I tak i nie. Moją robotą jest zawsze próba skompletowania najlepszego ze składów, co nie zawsze jest możliwe. Wcześniej - kiedy turniej był prestiżowy - wszyscy jechali na niego z największymi chęciami, co sprzyjało fajnej atmosferze. Ale tym razem - z racji indywidualnych startów chłopaków - to nie było ani proste, ani łatwe. Ale udało się i z tego jestem zadowolony. Mimo że jechaliśmy tam praktycznie w ciemno, graliśmy na kortach ziemnych i na ich warunkach, nasi zawodnicy udźwignęli rolę faworyta i nie dali się pokonać nikomu. To cieszy. To był turniej Grupy III, więc przeciwnicy - być może poza gospodarzami z siódmą rakietą świata Stefano Tsitsipasem na czele - nie byli wymagający. Który z czterech meczów uważa pan za najtrudniejszy? - Generalnie wszystkie mecze były na podobnym poziomie. Jedynym zaskoczeniem dla nas było to, że w ostatnim meczu Estonia nie wystawiła do walki Juergena Zoppa - ich najlepszego gracza, który kiedyś był w pierwszej setce rankingu ATP. Poza tym nie mogę powiedzieć, że któryś mecz był łatwiejszy. Trudno było przede wszystkim z powodu warunków, jakie panowały na kortach. Wiał porywisty wiatr, a w piątek to był istny huragan. Przy takiej pogodzie można było łatwo wypaczyć wynik jakiejś rywalizacji, ale na szczęście nasi zawodnicy zaprezentowali świetny poziom i poradzili sobie z niepogodą. Innym utrudnieniem był fakt, że mogliśmy mieć w składzie tylko czterech zawodników, podczas gdy np. w grupie II mogło być ich pięciu. Nie bardzo rozumiem czym kierowali się ludzie z ITF przy takiej decyzji. Przy takiej formule, kiedy grasz dzień po dniu na kortach ziemnych i gdzie obciążenia są większe i gdzie może w każdej chwili przytrafić się kontuzja ten ekstra zawodnik z pewnością byłby przydatny. Ponadto kilka spotkań było rozgrywanych już przy rozstrzygniętym wyniku rywalizacji i w takich meczach o przysłowiową pietruszkę dobrze byłoby przetestować, ograć danego zawodnika. To z pewnością zaprocentowałoby w przyszłości. W swojej grupie pokonaliście Monako 3:0, Grecję 2:1, Luksemburg 3:0. Potem w starciu ze zwycięzcą drugiej grupy ograliście Estonię 2:0. Oddaliście zaledwie cztery sety i tylko jeden mecz. Przegrał go Hubert Hurkacz, ale za przeciwnika miał 7. w rankingu Stefana Tsitsipasa. Jest pan zadowolony z postawy naszych singlistów? - Zacznę od Kamila Majchrzaka, który jest naszą drugą rakietą. Bardzo się cieszę, żę w końcu mamy dwie rakiety, które grają na światowym poziomie. Kilka lat temu w podobnej sytuacji byli Michał Przysiężny i Jurek Janowicz, ale tak akurat się przytrafiało, że albo jeden miał uraz albo drugiemu coś dolegało. Teraz mamy jednego chłopaka z Top50 i drugiego z Top100 na świecie. To jest skarb. To nam pozwala liczyć na to, że zarobi dla nas punkt z kimkolwiek gra. Jest na fali i gra pewnie. Tę pewność zdobył w Nowym Jorku, gdzie dotarł - jako "lucky loser" - do trzeciej rundy wielkoszlemowego US Open. Dostał zastrzyk mentalnej pewności siebie i teraz gra bardzo swobodnie. To nie jest tak, że rywale mu się podkładają. Każdy z jego przeciwników starał się go ugryźć, ale ogólnie rzecz biorąc spisał się wyśmienicie. A Hubert? - Hubert wygrał trzy pojedynki bez straty seta. W starciu z Tsitsipasem też miał fragmenty bardzo dobrej gry. W pierwszym secie miał trzy okazje na przełamanie, a w drugim - mimo iż zakończyło się 1:6 - to też nie był mecz do jednej bramki. Szwankował jednak jego serwis, co pozwalało naprawdę dobrze dysponowanemu tego dnia rywalowi na przejęcie kontroli. Mieliśmy plan na ten mecz, bo przecież Hubert grał ze Stefano już kilka razy, ale nie zawsze ma się dobry dzień. Tsitsipas natomiast zagrał na świetnym poziomie. Gdyby nie słabszy serwis myślę, że Hubert mógłby go jeszcze bardziej przetestować. - W akcji zobaczyliśmy też dwa zestawy deblowe. Marcin Matkowski - Łukasz Kubot w każdym ze swoich dwóch meczów oddali po secie, ale zdobyli decydujący o wygraniu punkt z Grecją. Z kolei para Kubot - Hurkacz nie dała żadnych szans Luksemburczykom. Która z tych par spisała się lepiej? - Nie mogę ocenić, kto grał lepiej. Marcin z Łukaszem spisali się bardzo dobrze. Szczególne podziękowania należą się Marcinowi, który występem w Atenach zakończył swoją karierę. Szkoda, bo z każdym setem wyglądał lepiej. Specjalnie przygotowywał się do tego występu. Wieczorem przed meczem z Luksemburgiem mieliśmy odprawę, na której postanowiliśmy spróbować z parą Kubot - Hurkacz. "Kubocik" od razu pospieszył Hubertowi z podpowiedziami. Chcieliśmy to zrobić w kontekście choćby wariantów na przyszłoroczne igrzyska. Ze sobą zabraliśmy także Szymona Walkowa, który jest nominalnym deblistą, ale jak już wspomniałem regulamin nie pozwolił na dokonanie takiej roszady. Czyli Marcin Matkowski faktycznie zakończył karierę? Czy też może wygrana w Atenach lub perspektywa udziału w kolejnych igrzyskach sprawi, że odłoży sprawę na kolejny rok? - Nie, to już definitywny koniec, choć chłopaki starali się go namówić, żeby jeszcze trochę pograł. Trzeba to zrozumieć i uszanować. Nie grał praktycznie od 18-19 miesięcy z powodu różnych urazów. Jego ranking mocno spadł. A igrzyska już za niecały rok i żeby spełniać kryteria rankingów trzeba mierzyć się i wygrywać z najlepszymi. Dla mnie osobiście to wielka szkoda. I jest mi tak po ludzku po prostu smutno, bo to mój przyjaciel. Byliśmy ze sobą od początku i mamy mnóstwo wspólnych wspomnień. Jak wiele Polska zyska dzięki wygranej w Atenach i jakie pana zdaniem jest jej miejsce aktualne na tle innych drużyn? - To jest wielka niewiadoma, bo regulamin jest bardzo skomplikowany. Dlatego to jest trochę jak wróżenie z fusów. Do chwili obecnej nie mam żadnego potwierdzenia, ile punktów nam przybyło do rankingu. Myślę jednak, że powinniśmy awansować w okolice 40. miejsca. Powinniśmy w nim być dużo wyżej. Spokojnie można określić, że nasze miejsce jest w pierwszej "20" na świecie. Po powrocie na lotnisku nie czekały na was tłumy. W internecie wywiązała się dyskusja: jedni twierdzili, że wygrana w Atenach to był obowiązek, bo poziom był trzecioligowy i nie było potrzeby organizować komitetów powitalnych. Inni mówili, że tak dynamicznie rozwijający się sport jak tenis powinien mieć lepsze wsparcie pod każdym względem w naszym kraju. Do którego obozu pan należy? - Przede wszystkim żałuję, że reforma rozgrywek sprawiła, że rywalizacji w Pucharze Davisa nie mogliśmy obserwować u nas w kraju. Byłaby okazja zobaczyć na żywo naszych chłopaków w akcji. A mamy czym się pochwalić: Łukasz jest czwartym deblistą na świecie. Hubert i Kamil to - jak wspominałem - Top 50 i Top 100 w singlu. Myślę więc, że jeśli ktoś pomyśli, że nie trzeba ich witać na lotnisku, to jest to trochę słabe. Takich zawodników nie mamy na pęczki i trzeba ich pielęgnować. Czapki z głów przed chłopakami, bo Kamil prosto z Aten poleciał na Tajwan, a Hubert udał się do Metz. Mogli wybrać coś innego, mogli polecieć tam wcześniej, potrenować, przygotować się do zawodów, ale wybrali grę dla Polski. W listopadzie odbędzie się turniej finałowy Pucharu Davisa w Madrycie. Kto wzniesie trofeum w górę? - Trudno wskazać faworyta. Hiszpanie? Francuzi? Myślę, że więcej będzie można powiedzieć jak już będzie znana drabinka. Podczas takich turniejów różne rzeczy mogą się zdarzyć. Jedziesz w roli faworyta, ale jeden nieudany mecz, jedna kontuzja może całkowicie zmienić sytuację. Tym bardziej, że turniej odbędzie się po walce najlepszych singlistów w Londynie. Późny okres, koniec sezonu - nie wiadomo czy wszyscy będą zdrowi lub czy uda się utrzymać formę. Podczas gdy walczyliście w Atenach w naszym kraju odbywał się challenger Pekao Szczecin Open. Z niezłej strony pokazali się w nim Polacy Daniel Michalski i Paweł Ciaś, którzy odpadli w trzeciej rundzie z późniejszymi finalistami. Czy wkrótce usłyszymy nie tylko o Majchrzaku, Hurkaczu czy Kubocie? - Tego bym sobie życzył. Chciałbym zaznaczyć, że w Atenach śledziliśmy rywalizację każdego dnia i każdy mecz. Chłopaki trzymali kciuki za powodzenie i każdy dobry występ polskich zawodników w Szczecinie nastrajał nas bardzo pozytywnie. To bardzo budujące mieć w kadrze taką atmosferę. Rozmawiał dla PAP: Tomasz Moczerniuk