A tych edycji rozegrano już ponad 50, więc możemy mówić o imprezie w zasadzie wieloletniej. Sęk w tym, że tenis to sport opierający się na tradycji w tak wielkim stopniu, że tutaj pół wieku nie robi na nikim wielkiego wrażenia. Dość powiedzieć, że Australian Open rozgrywany jest od 1905 roku, French Open - od 1891 roku, US Open to impreza, której tradycja sięga 1881 roku, a w wypadku Wimbledonu mówimy o roku 1877. Mówimy o imprezach o rodowodzie dziewiętnastowiecznym, starszych niż nowożytne igrzyska olimpijskie, piłkarski mundial. Dość powiedzieć, że gdy pierwszy raz wręczano nagrody za triumf w turnieju wimbledońskim, Henryk Sienkiewicz pisał dopiero "Szkice węglem" i nawet nie siadał jeszcze do Trylogii, Maria Skłodowska miała dziesięć lat, a Stanisław Wokulski (według "Lalki") dopiero wyjechał na wojnę bułgarską, by zbijać majątek. To istotny kontekst, pozwalający zrozumieć na co porwała się taka impreza jak WTA Finals. Nie ma bowiem w świecie sportu wielu dyscyplin, które mogłyby się równać z tenisem pod względem jego przywiązania do wieloletniej tradycji. Nie ma też wielu dyscyplin sportu, które miałyby tak zagmatwaną strukturę wyłaniania tego, kto jest najlepszy na świecie. Wspaniała historia sportowa trafia do kin. To jest niemal jak baśń Ranking WTA i ATP prawdę ci powie Można by powiedzieć, że sprawę załatwia ranking. Numer jeden na świecie to numer jeden. Pierwsza rakieta, która uzbierała najwięcej punktów w rozmaitych turniejach, zarazem rakieta najbardziej regularna, bo punktująca przez cały rok. Tu jeśli się wypadnie z powodu kontuzji czy innych powodów, leci się w rankingu na łeb. To dzięki temu zestawieniu Iga Świątek była najlepsza na świecie nawet wtedy, gdy nie wygrywała. Ano właśnie, tu jest pies pogrzebany. Sport wszakże sprowadza się nie do rankingów, ale do realnych zwycięstw. Do stanięcia oko w oko z przeciwnikiem i pokonania go. Rankingi są w tym kontekście jedynie poglądowe, pomocnicze, służą do rozstawień, nomenklatury i ogólnej orientacji. Mają jednak jedną podstawową wadę - nie wyłaniają mistrza, Co zatem go wyłania w tenisie? Większość kibiców tego starego sportu powie - to jasne, o mistrzostwie stanowią największe i najtrudniejsze turnieje, a takimi są cztery imprezy wielkoszlemowe. Kto je wygrywa, okazuje się najlepszym tenisistą świata. No zgoda, tylko który z tych turniejów? Każdy z nich ma swoją specyfikę, każdy na innej nawierzchni, o innej porze roku i w innych okolicznościach kontekstowych. Co więcej, są zawodnicy specjalizujący się w określonych imprezach i słabsi w innych - to dlatego Iga Świątek tak lubi grać i wygrywać w Paryżu, a słabiej jej idzie w Londynie. Wielka kasa dla Igi Świątek. Zagra z Sabalenką i resztą Wielki Szlem - wielka gratka i wielkie wyzwanie Odpowiedzią może być Wielki Szlem - kto go wygrywa, jest bezdyskusyjnie najlepszy. No tak, ale takich przypadków jest naprawdę niewiele. Klasycznego Wielkiego Szlema w jednym roku wygrało zaledwie pięcioro tenisistów - Australijczyk Rod Laver (on nawet dwukrotnie, w 1962 i 1969 roku), Amerykanin Don Budge (1938), Amerykanka Maureen Connolly (1953), Australijka Margaret Smith Court (1970) oraz Niemka Steffi Graf (1988). Czy na pewno te osoby uznajemy za najlepszych tenisistów w dziejach? Okazuje się, że im więcej lat mija, tym wygranie Wielkiego Szlema okazuje się trudniejsze. Może nawet niemal niemożliwe. W wypadku Steffi Graf sprawa jest o tyle interesująca, że w 1988 roku do Wielkiego Szlema dołożyła ona jeszcze triumf na igrzyskach olimpijskich w Seulu. I to nie byle jakich, bowiem były to pierwsze od 64 lat igrzyska, na które tenis powrócił. Wcześniej uznawano, że w obliczu wielu bardziej cenionych przez zawodników i koneserów imprez z wielkoszlemowymi na czele obecność tenisa na igrzyskach olimpijskich mija się z celem, bowiem to nie jest klasyczny sport olimpijski. I to mimo tego, że kiedyś nim był - tenis rozgrywano na olimpijskich arenach już w 1896 roku w Atenach, gdy zwyciężył John Boland, znany irlandzki sportowiec i polityk (wtedy jeszcze w barwach Wielkiej Brytanii). Okazało się jednak, że to nie do końca tak. Dla tenisistów olimpijski start okazał się szalenie prestiżowy i wbrew obawom, nie miał znaczenia marginalnego. Kiedyś nasza eksportowa para deblowa Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski przyznała podczas Poznań Open, że stawia igrzyska najwyżej, bo to impreza unikalna i największy splendor dla sportowca. Jak się okazuje, dla tenisisty także. Nie bez kozery Agnieszka Radwańska za swe nieudane występy olimpijskie nasłuchała się od kibiców, którym na nich zależało. A Andy Murray wychodził ze skóry, by wygrać turniej olimpijski w Londynie w 2012 roku - udało mu się zresztą. Mistrz olimpijski w tenisie - czy to coś znaczy? Problem w tym, że podobnie jak w wypadku pełnego Wielkiego Szlema, także turnieje olimpijskie nie zawsze wygrywają zawodnicy uważani za światowy top. Nigdy nie dokonali tego w singlu np. Novak Djoković, Rafael Nadal, Roger Federer (dwaj ostatni mają złoto w deblu), nie zdołała wygrać igrzysk Iga Świątek (może uda się jej w 2024 roku na ukochanych kortach paryskich). A aktualnymi mistrzami olimpijskimi w tenisie są Alexander Zverev i Belinda Bencic, a zatem zawodnicy znani, ale jednocześnie tacy, którzy nigdy nie wygrali żadnego turnieju wielkoszlemowego. W Rosji wstrząs. Zmarła mistrzyni olimpijska I właśnie w szukaniu trudnej odpowiedzi na pytanie, gdzie szukać najlepszego na świecie miał pomóc cykl WTA Finals i siostrzany, czy też raczej braterski ATP Tours dla mężczyzn. Jest to bowiem cykl okrzyknięty mianem tenisowych mistrzostw świata. Creme de la creme, można powiedzieć - impreza z udziałem najwyżej notowanych, czołowych zawodników czy zawodniczek świata, która na koniec roku ma wyłonić ten numer jeden zgodnie z rankingiem oraz Wielkim Szlemem albo pod jego prąd. To impreza specyficzna, bowiem kwalifikuje się do niej jedynie rzeczywista czołówka np. w WTA Finals, które w niedzielę ruszy w Cancun w Meksyku zagra osiem najlepszych zawodniczek z rankingu. Dziewięć, precyzyjnie rzecz ujmując, gdyż kontuzjowaną Karolinę Muchovą zastąpi dziewiąta w rankingu Greczynka Maria Sakkari. Już to jednak jest pewną słabością tej imprezy, bowiem wyłaniając tak wąską elitę, eliminuje ona w zasadzie rywalizację całego świata, typową dla wielkich i rozbudowanych turniejów wielkoszlemowych. Tam może dojść do sensacji, jak chociażby tegoroczny triumf Markety Vondroušovej w Wimbledonie. Po prostu nie ma tu wszystkich. W swym założeniu WTA Finals miały pogodzić to, co nie do pogodzenia i wyłonić to, co nie do wyłonienia. Miały stać się jedną, szczytową imprezą tenisową na świecie. Czy jednak tak jest? Nieoficjalne mistrzostwa świata w tenisie są też jednocześnie nieoficjalnie dopiero za turniejami wielkoszlemowymi pod względem znaczenia, rozpoznawalności, rangi i wreszcie tradycji. I chociaż to impreza niezwykle atrakcyjna, to jednak nadal nie sprawiła, by tenis stał się sportem, w którym łatwo można by powiedzieć: mistrz jest jeden.