Artur Gac, Interia: Usłyszałeś wcześniej pytanie o to, jak wartościujesz wielkoszlemowe triumfy, pierwszy w Austrialian Open, drugi na Wimbledonie. Chyba nie tak podchodzi się do tak wielkich, największych splendorów w karierze. Jan Zieliński, zwycięzca dwóch Wielkich Szlemów w mikście: - Na pewno każdy smakuje troszkę inaczej. Australian Open był pierwszy, więc smakował wyjątkowo słodko, jako że nigdy wcześniej tego nie doświadczyłem, a miałem już małe koszmary wychodząc na finał wielkoszlemowy w Australian Open z roku wcześniejszego, gdy przegraliśmy w grze deblowej (z Hugo Nysem - przyp. AG). Ten smakuje też bardzo szczególnie, ponieważ jest to tytuł wimbledoński, który owiany jest magią i popularnością. Można powiedzieć, że jest to szalenie rozpopularyzowane mistrzostwo świata. Nawet ktoś, kto nie interesuje się tenisem, słysząc o Wielkim Szlemie na pewno zna Wimbledon. Z innymi jest różnie, ale ten londyński turniej zna każdy. Nie będę tutaj mówił, czy któryś z tych sukcesów smakuje lepiej od drugiego, to są po prostu inne tytuły. Natomiast zawsze najlepiej będzie smakował ten następny. Dla ciebie osobiście Wimbledon, o którym tyle mówisz, również ma w sobie ten walor wyjątkowości? - Myślę, że dla każdego tenisisty bez dwóch zdań jest to Wimbledon. Wszystkie inne charakteryzują się troszkę czymś innym, ale są bardziej do siebie zbliżone. Natomiast Wimbledon ma swoje osobne zasady, gramy na biało, na trawie w bardzo tradycyjnym, londyńskim klubie. A zarazem bardzo ekskluzywnym, który liczy dosłownie tylko nieco ponad 370 członków. Dlatego jest to bardzo elitarny turniej, o którym wszyscy marzą, żeby tam zagrać. Za małego zawsze marzyłem o tym, aby wygrać Wielkiego Szlema. A im dalej w las i bardziej dorastałem, swoje pragnienia najbardziej kierowałem ku Wimbledonowi. Ale jeśli zdarzyłoby się tak, że do końca życia wygram już tylko i aż pięć razy US Open, nie będę mówił, że to jest mniej ważne od jednego Wimbledonu. Każdy Wielki Szlem to wyżyny w tym sporcie, bez wyjątku bardzo trudny do zdobycia. Rozprawiając o wyjątkowości Wimbledonu, zwróciłeś uwagę na strój, który w dalszym ciągu jest utrzymywany. Chciałbyś, aby ta tradycja pozostała na zawsze? - Myślę, że raz do roku - właśnie na Wimbledonie - tak. Jest to bardzo szczególne, biel także pobudza zmysły do działania. Nie chciałbym, aby ta tradycja kiedykolwiek została zmieniona. Już i tak zmieniła się tradycja rozgrywania debla do trzech wygranych setów, co trochę mnie smuci, bo to też było bardzo wyjątkowe. Mówi się o naszej dyscyplinie, że jest "białym sportem", ale gdy gra się na mączce, to patrząc czysto fizycznie wówczas gra jest bardzo brudna. Dlatego gdybyśmy cały czas z obowiązku grali w takim kolorze, wówczas z punktu widzenia zawodników nie byłoby to praktyczne. Są takie dyscypliny sportu, w których bezwzględnie igrzyska olimpijskie są otoczone szczególną aurą. Start raz na cztery lata, wyjątkowość medalu olimpijskiego i w ogóle stanowienia reprezentacji w tym szczególnym czasie, który kiedyś nawet zawieszał konflikty zbrojne na świecie. Jednak nie wszędzie jest to normą, by start na igrzyskach przedkładać na inne, najwyższe rangą zawody w danych sportach. Jak to wygląda z twojego punktu widzenia? - Dla mnie igrzyska są bardzo ważną imprezą. Zawsze byłem dumny z bycia Polakiem i reprezentowania naszego kraju. I możliwość bycia takim reprezentantem na igrzyskach, na których gromadzą się najlepsi sportowcy z całego świata ze wszystkich dyscyplin, jest czymś niesamowitym. To marzenie moje i moich najbliższych znajomych z grona tenisowego oraz z innych sportów. Chciałbym tam wystąpić, doświadczyć tej aury, a jeszcze bardziej chciałbym sprawić nie tylko dumę sobie, ale też całemu krajowi oraz wszystkim, którzy mi kibicują i są fanami sportu. Mam tu na myśli zdobycie medalu. Zawsze emocjonalnie mówiłeś o swoich rodzicach, wielokrotnie okazywałeś im ogromną wdzięczność za to kim jesteś i w jakim miejscu się znalazłeś. Myślę sobie, że dla kogoś takiego ranga olimpijskiego triumfu chyba tym bardziej rośnie. - Tak, zdecydowanie. Jest to bardzo ważne, a rodzice byli w moim życiu wielkim czynnikiem. Życzę każdemu, żeby miał takich rodziców i takie wsparcie, jakie ja miałem. Uważam, że nie można zapominać skąd się pochodzi. To, jakie później osiągasz rezultaty i gdzie dochodzisz, obojętnie czy to są wygrane Wielkie Szlemy czy igrzyska olimpijskie, w moim przypadku nie zmienia jednego. Zawsze będę wracał do domu i będę dumny z tego, że mogę spędzić czas z rodziną. A jeszcze większą dumą i radością było dla mnie w niedzielę to, że na żywo finał mogła zobaczyć moja mama, mój brat, moja dziewczyna i najbliższa rodzina. To było dla mnie największym szczęściem i największym zaszczytem, a nie samo podnoszenie tego tytułu. Patrzę na twoją twarz i powiedziałbym, że mówi ona w tej chwili nawet więcej niż te piękne słowa. - Tak... W waszym sporcie rodzic długo musi dźwigać na swoich barkach niemałe koszty, ale rozumiem, że akcentujesz przede wszystkim wartości, jakie miałeś wpajane i jak byłeś przez rodziców kształtowany. - Przede wszystkim chodzi właśnie o to. Bo na to, czy ktoś jest bogatszy czy z biedniejszej rodziny, czy znajdzie sponsora czy nie, trochę nie mamy wpływu jako małe dzieci. To jest kwestia pewnego rodzaju szczęścia. Ale na pewno jestem wdzięczny właśnie za przekazane wartości, jak zostałem wychowany, w jakiej kulturze i co wyniosłem z domu. To wszystkim w wielkim stopniu pomaga mi na co dzień i też spotykam się z pozytywnym zwrotem w moim kierunku, ludzie to dostrzegają i uważam, że pewne postawy także otworzyły mi kilka bramek na dużo dobrych kontaktów i znajomości z ludźmi na świecie. Dochodzimy do igrzysk olimpijskich i twojej gry deblowej z Hubertem Hurkaczem, która z powodu kontuzji "Hubiego" stanęła pod znakiem zapytania. Byłbyś w stanie, mimo ambicji sportowych, na pierwszym miejscu postawić długofalowe dobro i zdrowie Huberta? - Oczywiście, i to bez dwóch zdań. Mówię o tym bardzo otwarcie. Naturalnie, że moim marzeniem jest występ na igrzyskach, ale przede wszystkim najważniejsze w tym wszystkim jest zdrowie Huberta. I to, żeby wyzdrowiał i nie pogłębił kontuzji, dzięki czemu będzie w stu procentach sprawny do grania, ponieważ daje nam dużo radości i powodów do dumy. Napawa inspiracją i pomaga nie tylko mnie, ale też wielu młodym sportowcom, choćby organizując turnieje. Bez niego tenis na pewno nie jest taki sam, dlatego najważniejsze jest jego dobro. A czy wróci do grania zdrowy na igrzyskach czy troszkę po, to jeszcze zobaczymy. A gdyby choć troszkę liczył się z twoim zdaniem? W tym sensie, że próbowałby postawić sprawę następująco: "Janek, wiem że mój start na igrzyskach jest obarczony pewnym ryzykiem, ale nie chcę ci tego zrobić"... - To na pewno nie będzie odpowiedź po mojej stronie. Koniec końców Hubert sam decyduje o swoim zdrowiu, więc ja tego nie zrobię w jego imieniu. Zwłaszcza w imieniu sportowca na tak wysokim poziomie. Tym bardziej, że nie mam do tego kompetencji, więc byłbym niepoważny, gdybym bez fachowej wiedzy choć trochę sugerował Hubertowi jakieś rozwiązanie. Dostosuję się do decyzji, którą on sam podejmie. Rozmawiał Artur Gac, Warszawa