Ostatni rok w wykonaniu Kamila Majchrzaka i Jacoba Fearnleya w pewnym sensie można porównać. Polak dwanaście miesięcy temu stracił wszystko punkty, jakie wcześniej zgromadził: był zawieszony przez ITIA, nie mógł rywalizować, wrócił na kort dopiero 30 grudnia. I dziś jest blisko wejścia do czołowej setki rankingu. Fearnley z kolei rok temu nie był jeszcze notowany w rankingu ATP, nie miał żadnego punktu. Wcześniej studiował w USA, czas poświęcał na tamtejsze rozgrywki uniwersyteckie. 16 października zeszłego roku pojawił się w końcu na światowej liście - do zawodów ITF W25 w Edgbaston przystąpił jako... 1782. rakieta świata. Dziś jest w TOP 100, mówią o nim "objawienie 2024 roku". I dlatego ich pojedynek, którego stawką było miejsce w głównej drabince w Sztokholmie, zapowiadał się tak ciekawie. Turniej ATP 250 w Sztokholmie. Kamil Majchrzak grał z Jacobem Fearnleyem o główną drabinkę Fearnley jeszcze na początku czerwca był w szóstej setce rankingu ATP, znacznie niżej niż Majchrzak. Zdążył wygrać już jednak challengery w Nottingham (na trawie), Lincoln, a ostatnio po sobie w Rennes i Orleanie. Trzy ostatnie na kortach twardych, na których w tej części sezonu toczy się gra o wielkie pieniądze. Wskoczył właśnie do grona stu najlepszych zawodników świata, w sobotę w pierwszej rundzie kwalifikacji ATP 250 w Sztokholmie odniósł 11. zwycięstwo z rzędu. Od US Open przegrał ledwie dwa sety, to jego próbował dziś zatrzymać Kamil Majchrzak. Tenisista Mery Warszawa też ma bardzo udany rok, ale tego ostatniego kroku mu jeszcze brakuje - by zapewnić sobie główną drabinkę Australian Open. Pomóc mógł właśnie występ w stolicy Szwecji, który przecież zaczął się znakomicie. W pierwszej rundzie Polak rozbił 6:1, 6:1 Rafaela Ymera, najmłodszego z tenisowego klanu braci, a przecież Elias i Mikael trochę w tenisowym świecie nawywijali. Polak też miał świetną serię, też wygrał ostatnio challengera w Villenie. Majchrzak zaczął to spotkanie rewelacyjnie, obaj stoczyli wielkie widowisko, godne główne drabinki. I szkoda, że nie mogą w niej zagrać obaj. Chyba że w ostatniej chwili Polakowi dopisze szczęście i wskoczy do niej jako szczęśliwy przegrany. Dwa bliźniacze sety, raz gonił Brytyjczyk, później zaś Polak. Doszło do decydującej rozgrywki, Majchrzak miał piłkę meczową... Polak w pierwszym secie prowadził już 4:1, miał dwie piłki na kolejne przełamanie na 5:1. Kontrolował wszystko, czuł się znakomicie. I nagle doszło do pierwszej zmiany sytuacji - Fearnley obronił swoje podanie, za chwilę przełamał piotrkowianina, miał trzy okazje na wyrównanie na 4:4. I znów rzeczywistość zwariowała: teraz to Majchrzak wyrównał, a za chwilę uzyskał trzy break pointy. Przełamał raz jeszcze rywala, a później wykorzystał podanie. Po 42 minutach był już blisko powrotu, po dwóch latach przerwy, powrotu do głównej drabinki turnieju ATP, wygrał 6:3. Tyle że drugi set wyglądał dokładnie odwrotnie, prowadzenie Fearnleya 3:0, później 4:2 i szansa na 5:2. Polak w kluczowym momencie odrobił stratę własnego gema serwisowego, by za chwlę znów wpaść w kłopoty. Tym razem z nich nie wyszedł, decydowała więc trzecia partia. Taka... najmniej zacięta, bo jedynie ze sporadycznymi szansami na breaki. Ten najważniejszy punkt mógł paść łupem Polaka - było 6:5 dla Majchrzaka, serwował Fearnley, który przegrywał 30:40. To oznaczało piłkę meczową i Brytyjczyk się wybronił. Mimo, że miał kiepskie momenty, popełnił aż 15 podwójnych błędów, to jednak teraz serwis zadziałał. Wyrównał na 6:6, a w tie-breaku zdobył pięć pierwszych punktów. I dociągnął już sprawę do końca - wygrał 3:6, 6:3, 7:6 (2). Przed Polakiem pozostaje więc jeszcze szansa, że ktoś się wycofa, a on wygra później losowanie i zostanie "szczęśliwym przegranym". A jeśli nie, to za tydzień zobaczymy Majchrzaka w challengerze w Breście.