To był dreszczowiec na miarę rozgrywanego równolegle wielkoszlemowego French Open, na kortach Rolanda Garrosa. - Nie wierzysz we mnie? Ja przyjechałem wygrać ten turniej! - powiedział Martyn swojej mamie Aleksandrze Pawelskiej, 128-krotnej reprezentantce Polski w piłce ręcznej, gdy po zwycięskim półfinale stwierdziła, skądinąd słusznie, że sukces syna już stał się faktem. Reakcja Martyna nie była impulsywna, wszak już w trakcie rozgrywek grupowych 12-latek z Gliwic wyznał, z jakim nastawieniem przyleciał do Francji, na najbardziej profesjonalny turniej w swojej 4,5 letniej przygodzie z tenisem. - Cel minimum? Wygrać finał. Z takim założeniem tutaj przyjechałem - wypalił bez ogródek, a z każdym kolejnym meczem tylko udowadniał, że w stawce 19 rywali z całego świata nie rzucał słów na wiatr. Wspanialszego finału, z uwagi na dramaturgię, nie można było sobie wymarzyć. Liczna publiczność na trybunach kortu ziemnego pod gołym niebem, zlokalizowanego w reprezentacyjnej dzielnicy La Defense, otrzymała spektakl w wykonaniu chłopców na bardzo wysokim poziomie. Z zaciekawieniem na rywalizację patrzyły nawet tuzy światowego tenisa sprzed lat, legendarny Andre Agassi, pełniący rolę honorowego ambasadora turnieju oraz Alex Corretja, patron tegorocznej edycji zmagań w Paryżu. Pierwszy set rozpoczął się po myśli Pawelskiego, od wygranej w dwóch gemach, gdy przy podaniu rywala wyszedł obronną ręką ze stanu 15:40. Później do głosu doszedł reprezentant Hongkongu, który po ostrożnym początku, zaczął grać na wskroś ofensywnie. Atakował i nie wstrzymywał ręki, a przy swoim podaniu, choć nie stało ono na oszałamiającym poziomie, nie zwykł popełniać błędów. Ta bezkompromisowa gra zapewniła mu zwycięstwo w czterech kolejnych genach i wygraną w pierwszym secie 4:2. Niedobrze rozpoczęła się druga partia, bo Pawelski stracił gema ze swojego podania. Później, niczym wytrawny gracz, uciekł się do psychologicznej zagrywki, zmieniając rakietę i od razu zaczął odrabiać stratę, a emocje rosły z każdą minutą. Dość powiedzieć, że na dziesięć pierwszych gemów (do stanu 2:2 w II secie), aż w siedmiu o losach rozstrzygała decydująca piłka. Urodzony w Niemczech Pawelski do przedłużenia szans na końcowy triumf potrzebował wygranej w tie-breaku w drugim secie. W pierwszej fazie trwała walka punkt za punkt (3-3), a żaden zawodnik nie potrafił wygrać swojego podania, co zdarza się bardzo rzadko. Gdy nastąpiła zmiana stron, nasz talent zaczął seryjnie punktować, co zaowocowało wygraną 7-3 i remisem w wielkim finale. Kulminacja emocji nastąpiła w super tie-breaku, rozgrywanym zamiast trzeciego seta. Pawelski przegrywał już 0-2 i 1-4, ale wtedy dodał sobie animuszu motywacyjnym zawołaniem. Z pomocą rywala, który popełnił podwójny błąd przy podaniu, doprowadził do remisu, ale po chwili znalazł się w jeszcze większych tarapatach. Przy stanie 4-6 zawodnik z Azji miał aż trzy meczbole. Co zdumiewające, sukces na wyciągnięcie ręki sparaliżował Chaka Lama Colemana Wonga, co nie umknęło uwadze czujnego tenisisty Mostostalu Zabrze. - Zobaczyłem, że "zdrętwiała" mu ręka, więc postanowiłem grać piłki do linii, widząc szansę w długich wymianach - powiedział po spotkaniu Pawelski, wykorzystując z zimną krwią słabość rywala. Gdy historyczne zwycięstwo Polaka w ósmej edycji turnieju stało się faktem, Pawelski schował twarz w dłoniach, po czym sprawiał wrażenie najszczęśliwszego człowieka pod słońcem. Okazały puchar, stypendium i markowy zegarek Longines tylko spotęgowały nastrój euforii, ale piękny sen trwał nadal. Pawelski i Wong pozostali na korcie, a do gry weszli Agassi oraz Corretja i, po krótkiej rozgrzewce, przez kilkanaście minut toczyli pokazowy mecz deblowy. - Wierzę, że ten turniej okaże się dla mnie przełomowy, bo od ćwierćfinału potrafiłem trzymać nerwy na wodzy. Tenis jest sportem dla dżentelmenów, poza tym zdałem sobie sprawę, że reprezentuję Polskę, więc na korcie nie można wpadać w amok - dojrzale ocenił przeszczęśliwy Martyn. Finał: Martyn Pawelski - Chak Lam Coleman Wong 2:4, 4:3, 7-6 Z Paryża Artur Gac