Podczas sobotniego benefisu wyliczane były pańskie osiągnięcia, ale osobiście podkreślił pan słowa "trzykrotny triumfator Pekao Szczecin Open". Dlaczego? - Bo ten turniej, ale i sam Szczecin, jako miasto zawsze zajmowały i będą zajmować wyjątkowe miejsce w mojej pamięci. Na pewno również w pamięci Marcina Matkowskiego, szczególnie, że on znaczną część życia spędził przecież właśnie w Szczecinie. Ja na początku nie tutaj zbytnio rozpoznawany, ale on nie mógł nigdy spokojnie przejść alejkami między kortami. Można było odnieść wrażenie, że absolutnie wszyscy go tu znają i on wszystkich tu zna, a na trybunach podczas jego meczów kibicowały mu grupy znajomych i przyjaciół. Nie przesadzajmy, szczecińska widownia szybko chyba zaczęła rozpoznawać Mariusza Fyrstenberga, szczególnie po pierwszym z trzech zwycięstw w 2001 roku? - Pewnie tak, ale chyba bardziej jako partnera deblowego "Matki", który tu zawsze cieszył się szczególnymi względami. Ale właśnie niesamowita publiczność sprawiała, że ten turniej mocno różnił się od innych. Szczególnie "mecze dnia" rozgrywane przy sztucznym świetle, to właściwie było wtedy dla nas coś niesamowitego. I to nie tylko to dlatego, że wtedy wieczorne sesje to głównie można było zobaczyć w telewizji przy transmisjach z największych turniejów na świecie. Ale też niesamowite wrażenie robiło to, że trybuny zawsze wieczorami były zapełnione do ostatniego miejsca, nawet podczas meczów deblowych. Dlatego chętnie z Marcinem przyjeżdżaliśmy tu, no i w znacznej części dzięki wielkiemu dopingowi wygraliśmy turniej jeszcze w 2003 i 2005 roku. Również zagraniczni tenisiści wspominają często, że pełne trybuny na challengerze, to rzadkość. - Tak, o tym nie raz słyszałem w szatni, czy na innych turniejach. Wielu zawodników jest pod wrażeniem pełnych trybun w Szczecinie, bo to się nie zdarza często nawet w turniejach ATP World Tour, szczególnie podczas meczów deblowych. W tym przypadku wyjątkiem jest chyba tylko ATP World Tour Finals, bo w londyńskiej O2 Arena mecze w mastersie z udziałem czołowych debli świata potrafiło oglądać prawie 17 tysięcy ludzi, czyli komplet. A w Szczecinie to się właściwie nie zmieniło przez dziesięć lat, co widziałem przed rokiem, gdy po dłuższej przerwie zagrałem tu znowu. A co się w takim razie zmieniło? - Bardzo wiele, i to nawet drobnych rzeczy, bo niby to wciąż jest to samo miejsce, ale jednak rok temu nie było mi łatwo się do końca w tym odnaleźć, tak chłonąłem wszystko dokoła i byłem pod niesamowitym wrażeniem całej otoczki. Przypomniałem sobie na jak wysokim poziomie organizacyjnym jest tu wszystkie dopięte, bo tak naprawdę zawodnicy mają tu wszystko, czego im potrzeba, a nawet więcej. Takie warunki często są niespotykane na turniejach ATP World Tour 250, a i nawet na niektórych ATP 500. A jakie wspomnienie przychodzi panu do głowy na myśl o Pekao Szczecin Open? - Jest ich trochę, ale na pewno nigdy nie zapomnę sytuacji sprzed 16 lat. Przez kilka lat pojawiało się tu takich trzech klientów, którzy zawsze siedzieli w samym rogu kortu centralnego, zwykle w pierwszym rzędzie i chyba często byli już po kilku piwkach. Pamiętam, jak graliśmy z Marcinem półfinał w 2001 roku i było 4:4 w gemach w trzecim secie, a my mieliśmy przewagę. Marcin zagrał wtedy świetny return po crossie, a ja przy siatce dostałem piękną wystawkę. No i z całej siły uderzyłem piłkę i był chyba z metrowy aut. Najpierw wszyscy krzyknęli z radości, a jak się okazało, że był aut, to zapadła totalna cisza. Jeden z tych klientów zawołał: Mariusz, nie przejmuj się! Ale ta cisza trwała długo, czego chyba nie zauważył i po chwili do swoich kumpli powiedział: "ale on to sp..., zupełnie się nie nadaje!". Usłyszałem to i zacząłem się bać, że może nam przez ten błąd uciec zwycięstwo w meczu, ale na szczęście udało nam się wygrać półfinał. Ale dało się i był finał, pierwsze zwycięstwo, które coś chyba wzniosło w grę duetu Fyrstenberg-Matkowski? - I to naprawdę sporo, bo to było pierwsze nasze naprawdę wielkie zwycięstwo, gdy dopiero zaczynaliśmy wspólną grę. Dwa lata później przyszedł pierwszy wygrany turniej ATP World Tour i to też przed polską widownią. A miesiąc po sukcesie w Sopocie znów zwyciężyliśmy w Szczecinie. Tak naprawdę te wyniki dodały nam skrzydeł i pozwoliły na skok w rankingu. Ale trzeba pamiętać, że to wszystko mogło się zupełnie inaczej potoczyć, gdyby nie wsparcie Ryszarda Krauze, dzięki któremu powstał PZT Prokom Team. To on otworzył przed nami i wieloma innymi zawodnikami - jak choćby Agnieszką Radwańską, Łukaszem Kubotem czy Jurkiem Janowiczem - większe możliwości. Triumfy w Pekao Szczecin Open w latach 2001, 2003, 2005 czy w Sopocie w latach 2003, 2005 i 2007, ocierają się o tajniki numerologii, a tenisiści chyba są mocno przesądni? - Wszyscy wiemy, że taka kumulacja drobiazgów występuje u Nadala, który np. nigdy nie staje na linię przygotowując się do serwisu, żeby nie zapeszyć. Ale też zdarzają się zabawne sytuacje. Dawno temu, to był mój pierwszy Australian Open, wtedy jeszcze Andre Agassi grał pod koniec kariery. Pamiętam w szatni wolne prysznice, a Mark Philippoussis stoi i czeka przed jedynym zajętym. Zapytałem, czy się myje, czy nie, a on do mnie: tak, ale czekam na swój szczęśliwy prysznic. A jakie zaklęcia stosował Mariusz Fyrstenberg? - Nie, nie mam żadnych. Po prostu wiem, że z takimi rzeczami się wpada w spiralę, a to nigdy tak naprawdę nie pomaga. Lepiej jest nawet nie zaczynać. Czy jest jakieś zaklęcie, które mogłoby przekonać "Frytę" do powrotu na kort i dalszą grę? - No tu tym bardziej żadna magia czy zaklęcia nie pomogą, ani nawet poprawa mojego bekhendu. Po prostu przyszedł u mnie już ten czas, w którym poczułem, że to będzie właściwa decyzja. Przez tych kilka miesięcy, odkąd już nie trenuję, nic mnie nie boli, czuję się z tym wszystkim dobrze. Odpocząłem i zaczynam gdzieś tam w głowie sobie układać jakieś plany na przyszłość. I pewnie żona Marta się ucieszy, że będzie pan częściej w domu? - Ona zdecydowanie najbardziej. A jakie to plany chodzą po głowie? - Dopiero się konkretyzują tak naprawdę, ale są związane z tenisem, bo np. myślę o otwarciu akademii tenisowej, ale też być może w dalszej perspektywie stworzenie od podstaw jakiegoś turnieju tenisowego, mógłbym być jego dyrektorem. Na razie wdrażamy ze swoim bratem Darkiem aplikację tenisową Mattcher, którą wszystkim polecam. A inne plany, na pewno przyjdzie na nie czas. Rozmawiał w Szczecinie Tomasz Dobiecki