PAP: Decyzja o zakończeniu kariery jest ostateczna? Marcin Matkowski: - Nie nastawiam się, że zagram jeszcze w jakimś turnieju. A gdyby się tak stało, to byłby to epizod, a nie kontynuacja mojej zawodowej kariery. Kiedy na poważnie zaczął pan myśleć o tym, by wziąć rozbrat z profesjonalnym tenisem? - W zeszłym roku. Jesienią przytrafiła mi się kontuzja łydki i nie mogłem w halowych turniejach zagrać na poziomie, na jakim bym chciał. Wiedziałem, że z powodu niższego rankingu będę miał problem, by się zakwalifikować do Australian Open. Wówczas postanowiłem, że tegoroczny sezon będzie moim ostatnim. Już nawet niepełnym, bardziej przejściowym. Chciałem zakończyć występem w Pucharze Davisa i tylko czekałem na wiadomość, na kiedy zostanie wyznaczony termin naszego turnieju. Te rozgrywki są traktowane przez wielu tenisistów po macoszemu. Kapitan polskiej reprezentacji Radosław Szymanik często podkreślał, że pan zawsze był w gotowości... - Od początku bardzo lubiłem brać udział w tych rozgrywkach. Wiadomo, gra dla kraju to coś zupełnie innego niż występy na co dzień w turniejach na własne konto. Poza tym od kilku czy nawet kilkunastu lat mamy bardzo fajną ekipę - zawodnicy, sztab trenerski i medyczny. Bardzo lubiłem czas spędzany w tej grupie podczas przygotowań do rywalizacji. Dlatego stawiałem się na każde powołanie. Trochę boli, że zakończył pan karierę turniejem Grupy III Strefy Euro-afrykańskiej? - Nie ma to dla mnie znaczenia, bo to nie nasza wina, tylko systemu. To, że mimo ubiegłorocznego awansu nie tylko nie przeszliśmy stopień wyżej, ale jeszcze zostaliśmy zdegradowani, jest totalnym absurdem. Ale dla mnie teraz liczyło się tylko to, że byłem z kadrą i pomogłem jej wywalczyć awans do barażu o Grupę II. Jak pan podsumuje 16 lat zawodowej gry? - Jestem spełniony. Gdyby ktoś w 2003 roku powiedział mi, że będę grał przez 16 lat i osiągnę to, co mi się udało i w wieku 38 lat skończę karierę Pucharem Davisa po prawie 20 latach gry dla kraju, to taką karierę wziąłbym w ciemno. Nie spodziewałem się, że aż tak się to wszystko potoczy. Trzeba spojrzeć na to z perspektywy, kiedy my z Mariuszem zaczynaliśmy. Gdy miałem 22, 23 lata, to nie było żadnego naszego zawodnika w Top300. Polski tenis na światowych kortach w ogóle wtedy nie istniał. Jeżeli porównamy to, co było 15 lat temu, z obecną sytuacją to są dwa różne światy. Jakąś małą cegiełkę udało mi się do tego dołożyć. Cztery razy reprezentowałem nasz kraj podczas igrzysk, pomogłem w Pucharze Davisa, wygrałem 18 turniejów ATP, zagrałem w decydującym meczu US Open i mastersa. Zawsze chciałem zdobyć medal igrzysk, ale się nie udało. Tak samo z wygraniem Wielkiego Szlema, ale całościowo jestem bardzo zadowolony. W którym z trzech wielkoszlemowych finałów był pan najbliżej triumfu? - W mikście w US Open 2012, kiedy mieliśmy piłkę meczową. Żal też rozegranego rok wcześniej finału US Open w deblu. Nie dane mi było wygrać turnieju wielkoszlemowego, ale fakt, że siedem razy wystąpiłem w mastersie pokazuje, że przez wiele lat byłem w czołówce. Przez wiele lat też jednym z głównych skojarzeń z polskim tenisem był duet "Frytka-Matka"... - Osiągnęliśmy razem wiele sukcesów. Byliśmy pierwszymi osobami z tej nowej ery polskiego tenisa, które grały na największych światowych kortach i w Wielkim Szlemie. Potem dołączyła do nas ze swoimi sukcesami Agnieszka Radwańska. Byliśmy też pierwszym polskim deblem w mastersie. Mariusz jest moim dobrym przyjacielem, z którym jestem w stałym kontakcie. Czy to prawda, że to pan był liderem w tym duecie? - Na pewno byłem bardziej impulsywny, a Mariusz stonowany. Na korcie nasza współpraca układała się bardzo dobrze, poza nim też świetnie się dogadywaliśmy. Występowaliśmy razem 12 lat. Poza słynnymi bliźniakami Mikiem i Bobem Bryanami byliśmy najdłużej grającą ze sobą tenisową parą ze światowej czołówki. Co zdecydowało o niepowodzeniu stałej współpracy z Łukaszem Kubotem? - Bardzo prozaiczny powód - obaj wolimy grać na stronie bekhendowej. Któryś zawsze musiał iść na kompromis i ustąpić. Co innego Puchar Davisa, a co innego starty tydzień w tydzień. Przy dłuższym okresie, jeśli nie ma wyników, a grasz na stronie, na której do końca nie lubisz, zaczynasz kombinować, a to nie jest to komfortowe. Próbował pan też - na krótko - połączyć siły z Robertem Lindstedtem. Szwed uchodzi za trudnego charakterologicznie partnera... - Jest bardzo specyficzny. Łukasz może powiedzieć więcej, bo dłużej z nim grał. Robert jest bardzo impulsywny, w trakcie gry ma klapki na oczach. Wszystko musi być po jego myśli. Jest bardzo dobrym zawodnikiem, więc jeśli masz z nim wyniki, to można kontynuować współpracę, ale jeśli ich brak, to nie trwa ona długo. Rozstanie nie miało wpływu na nasze relacje. Poza kortem był i jest fajnym kolegą, tylko niekoniecznie przez... dziewięć miesięcy w roku. A pan był łatwy we współpracy? - Trzeba by zapytać moich partnerów. Na pewno mam własne zdanie i jestem dość mocną osobowością, która wie, czego chce na korcie i co robi. Ale jeśli kogoś szanowałem i wiedziałem, co ktoś wnosi do współpracy, to potrafiłem się usunąć i go wysłuchać. Teraz większość czasu poświęca pan założonej z Tomaszem Wiktorowskim fundacji JW Tennis? - Chcemy pomóc młodym zawodnikom, by mieli łatwiej na starcie niż ja 20 lat temu. Chcemy podnieść jakość i poziom turniejów oraz pomóc trochę polskiemu tenisowi. Bo obecnie są wyniki, ale nie ma systemu. Rozmawiała: Agnieszka Niedziałek