- Jeśli anioły istnieją, to wszystkie na bank mają na imię Rafał. Dziękuję Rafał Brzoska, nasz ratownik! - ten wpis Magdy Linette w mediach społecznościowych, poprzedzony innym, głośnym wpisem, już odbił się bardzo szerokim echem. Przypomnijmy, że nagroda w postaci piątkowego finału w Pradze, historycznym polsko-polskim starciu na tym szczeblu z Magdaleną Fręch, w imponującym stylu wygranym przez poznaniankę, okazała się... karą. Magda Linette: W wielu miejscach czuję dużo bólu Ostatecznie walka z czasem, z powodu zamkniętej przestrzeni lotniczej nad Paryżem, za sprawą wymienionego biznesmena zakończyła się powodzeniem. - Pierwsza pomoc polegała na tym, że zmieniono nam lot do Lille, a stamtąd miałyśmy dopięty na ostatni guzik transport pod samą wioskę - okazywała wdzięczność poznanianka. Za udzieloną pomoc Linette zrewanżowała się w znakomitym stylu, siłą rozpędu, pomimo zmęczenia, rozgrywając wczoraj bardzo dobry mecz z Mirrą Andriejewą, która także miała swoje problemy z podobnego powodu. Agresywna gra Polki zaowocowała wyrzuceniem tegorocznej półfinalistki French Open za burtę turnieju olimpijskiego po dwusetowym pojedynku. Świątek walczy w Paryżu, a tu przykry widok w rankingu. Minus na koncie Polki, WTA ogłasza Biorąc pod uwagę ostatnie przeboje, a także mając na względzie, że w Paryżu poza rozgrywką singlową, zagra także w deblu z Alicją Rosolską, niełatwo będzie jej zarządzać siłami. Zwłaszcza że trudny moment już dał znać o sobie, na szczęście nie w dniu meczowym, lecz w sobotę wieczorem. - Mam 32 lata, mi już wszystko dokucza, ale trochę lepiej umiem udawać - humor nie opuszczał Linette. - A tak serio, to wiadomo, że po takich ciężkich 10 dniach jest duży dyskomfort, ale gdy jesteśmy pewni siebie i jest adrenalina, wtedy wszystko naprawdę układa się lepiej. W wielu miejscach czuję dużo bólu, ale na szczęście nie mam poważniejszej kontuzji - zaznaczyła nasza reprezentantka. Magda Linette dała się ponieść w wiosce olimpijskiej. Zdradza szczegóły Natłok wszystkich spraw i dotarcie do Paryża rzutem na taśmę, nie poskromiło dużego apetytu Linette, aby w wiosce olimpijskiej czym prędzej oddać się jeden ze swoich największych przyjemności. A być może nawet największej, skoro samo mówi o sobie, że jest naczelną osobą od... - Oczywiście musiała zatrzymać się w wiosce, dla mnie to miejsce w ogóle nie ma dyskusji podczas igrzysk. Przecież nie odpuściłabym pinów, nie ma takiej szansy - parsknęła śmiechem rutynowana zawodniczka, mając na myśli niewielkie przypinki, oryginalnie przygotowane przez komitety wszystkich krajów, a mnóstwo sportowców lubuje się w tym, że podczas trwania turnieju olimpijskiego zebrać ich jak najwięcej. Zwłaszcza tych najbardziej egzotycznych, czyli z najmniejszych krajów. W tym względzie wielkim wyczynem na poprzednich igrzyskach mógł pochwalić się Hubert Hurkacz, który zdaniem naszej rozmówczyni w Tokio przebił wszystkich, bo zdobył przypinkę kogoś z Vanuatu, czyli malutkiego państwa w Oceanii. Linette w swoim raju. "Poleciałam na godzinę i wróciłam z napchanymi kieszeniami" - Myślę, że ja już mam z 40 pinów. Musieli mnie wszyscy uspokoić, bo się tak śmiałyśmy, gdy razem z Magdą Fręch i trenerami wyszłyśmy na teren wioski, a ja poleciałam na godzinę i już nikt mnie nie widział. Wróciłam z napchanymi kieszeniami i pokazywałam im, co już mam. Więc musiałam się uspokoić, żeby wypocząć przed meczem - opowiadała o swoich pozakortowych dokonaniach zawodniczka. Skoro więc już tak szybko zaliczyła sprintem całą wioskę, zapytaliście, jakie są jej pierwsze spostrzeżenia z tego miejsca, z perspektywy trzykrotnej olimpijki. - Naprawdę fajnie wszystko jest zrobione pod względem logistycznym. W niedzielę rano odkryłyśmy piekarnię ze świeżymi bagietkami i croissantami na śniadanie, więc to było coś naprawdę fantastycznego. Nie przypominam sobie takiego miejsca na moich poprzednich igrzyskach, to nowość. Myślę, że to jest moja ulubiona część, oprócz stołówki 24-godzinnej i siłowni. Łatwo jest się odnaleźć w tym miejscu - oceniła. Linette dodała, że pomimo własnych obowiązków, już zaczęła czynić starania, by na żywo móc zobaczyć innych polskich sportowców. Pierwsza próba obejrzenia w sobotę siatkarzy nie powiodła się z powodu braku biletów, a z drugiej nie ma zamiaru skorzystać, bo pierwszymi wolnymi zawodami, które miałaby możliwość zobaczyć, byłby mecz... tenisowy. - Zdecydowanie czuć bardziej, że to są igrzyska, bo jest więcej ogólnych sympatyków sportu, a nie tylko tenisowych fanów. Dzięki temu jest trochę inna atmosfera, podczas meczu czułam, że na kortach jest inny rodzaj kibicowania, niosło się dużo śpiewów na jednym i drugim korcie, co aż tak często u nas się nie zdarza. Artur Gac, Paryż