Polska Agencja Prasowa: Podczas ubiegłotygodniowego turnieju Pucharu Federacji w Zielonej Górze we znaki dała się pani kontuzja. Nieobecność w meczu z Ukrainą była tylko środkiem zapobiegawczym czy też występ dzień wcześniej w spotkaniu z Danią okazał się zbyt dużym wysiłkiem? Magda Linette: - Pojedynek z Danią był bardzo ważny dla naszej drużyny. Mi też zależało, abyśmy miały pewne utrzymanie w Grupie I Strefy euro-afrykańskiej i nie musiały się martwić, co będzie dzień później. Zdecydowaliśmy, że wystąpię w piątek. Dostałam zielone światło od lekarzy, że z moją stopą nie może już być gorzej. Musiałam zagrać z bólem i tyle. Cieszę się, że udało się wygrać, a podczas spotkania z Ukrainką, zgodnie z naszą umową, miałam już wolne i mogłam zacząć regenerację, bo to zajmie mi jeszcze chwilę. Czy było ryzyko, że będzie potrzebna operacja? - Nie, nie jest to aż tak poważne. Ale moja przerwa potrwa jeszcze trochę. Pani trener Izo Zunić zwrócił na siebie uwagę w Zielonej Górze jako główny kibic reprezentacji Polski... - Był najgłośniejszy albo prawie najgłośniejszy. Każdy chyba widział jak bardzo nas wspierał. Myślę, że to bardzo miłe dla wszystkich dziewczyn. Mam nadzieję, że inni też potrafili to docenić. PSztab szkoleniowy "Biało-Czerwonych" na ten turniej wsparli, poza Zuniciem, także trenerzy innych zawodniczek. Jak pani ocenia takie rozwiązanie? - Jeśli chodzi o obecność Izo w tym gronie, to ja poprosiłam, by przyjechał. To nie jest takie proste - każda z nas ma swojego trenera, a przy Pucharze Federacji trzeba oddać inicjatywę kapitanowi. Wszyscy szkoleniowcy musieli odsunąć się trochę na bok, żeby pozwolić Dawidowi (Celtowi - PAP) pracować po swojemu. Dlatego bardzo często nie jeżdżą oni na Fed Cup. Ale myślę, że w Zielonej Górze każdy z nich zrobił naprawdę fajną robotę. Cieszę się, że wszyscy tak dobrze się dogadali. Taka burza mózgów kilku trenerów była chyba korzystna dla reprezentacji? - Dokładnie. Cały nasz team jest bardzo zgrany. Ja sama muszę popracować nad singlem, żeby być coraz poważniejszym przeciwnikiem dla tych naprawdę mocnych drużyn. Bo jak chcemy awansować wyżej, to już będzie tylko trudniej. Jest jeszcze sporo do zrobienia, ale wydaje mi się, że jesteśmy naprawdę na dobrej drodze. Po zakończeniu kariery przez Agnieszkę Radwańską stała się pani pierwszą rakietą Polski. Odczuła pani to w jakiś sposób? - Zupełnie się nią nie czuję tak naprawdę, bo w Polsce nie jestem za bardzo traktowana jako pierwsza rakieta. Dalej nie mam żadnych sponsorów, nie widzę żadnego zainteresowania... A czuje pani dodatkową presję? - Nie ma zainteresowania, więc nie ma takiej presji. Jedynie słyszę głosy, że niestety nasz tenis strasznie upadł, ale staram się tego po prostu nie słuchać. Wydaje mi się, że bardzo dużo osób nie zna się na tenisie, jeśli mówią takie rzeczy. To nie jest łatwe, ale staram się z tym zmierzyć, robić swoje. Mam nadzieję, że ja i Iga (Świątek - PAP) wyprowadzimy naszą dyscyplinę na lepsze tory. Mamy na to bardzo dużą szansę. Ona jest bardzo utalentowana, ja bardzo bardzo pracowita. Myślę, że obydwie jesteśmy w stanie osiągnąć naprawdę fajne rzeczy. Nie należy też zapominać o Magdzie Fręch, o której uważam, że nie mówi się wystarczająco dużo, a jest bardzo solidna i ciężko na wszystko pracuje. Maja Chwalińska również. Wydaje mi się, że naprawdę mamy fajne dziewczyny, a nie mówi się o nich, tyle, ile byłoby potrzeba. Jak pani ocenia początek sezonu w swoim wykonaniu? - Niełatwo było bronić punktów w Australian Open, tym bardziej przy tak trudnym losowaniu. Spadek w rankingu jest trochę bolesny i to jest stresujące. Tym bardziej, że końcówka poprzedniego roku mi nie wyszła. Początek tego też nie był dla mnie wymarzony. To był trudny start, bo grałam całkiem nieźle. Niektórych meczów nie udało mi się dokończyć - jak tego w Hobart lub miałam słabe losowanie - jak w Melbourne. Wcześniej byłam bardzo chora, właściwie do końca pobytu w Australii czułam jeszcze tę walkę z wirusem. Ale cieszę się, że pojechałam i że udało mi się wykorzystać szansę, bo zaczęłam całkiem nieźle grać. Szkoda, że trochę zdrowia zabrakło... Ostatnio jest pani specjalistką od trudnych losowań w pierwszej rundzie Wielkiego Szlema. W US Open z 2017 roku przyszło jej grać z ówczesną liderką światowego rankingu Czeszką Karoliną Pliszkovą, a 12 miesięcy później ze słynną Amerykanką Sereną Williams, która dotarła potem do finału. Teraz w Australii zmierzyła się pani z Japonką Naomi Osaką, która sięgnęła po tytuł... - Zatem najważniejsze to wygrać pierwszy mecz, potem droga otwarta... A poważnie, to tak się układało i trudno. Nie mogę jednak narzekać, bo w poprzednich latach miałam naprawdę dużo dobrych losowań, trafiałam na kogoś z tzw. dziką kartą czy z dalszych miejsc w rankingu. Jeśli jednak chce się wygrać Wielkiego Szlema, to trzeba zagrać nie jeden, a kilka takich dobrych meczów. Muszę być na to gotowa, muszę podnieść swój poziom i następnym razem - jeśli to nie będzie Serena - to wiem, że jestem gotowa na lepsze mecze i wyniki. Jeśli chce się wygrać turniej tej rangi, to z takimi dziewczynami trzeba wygrywać. Po prostu muszę jeszcze ciężej pracować i czekać na swoją szansę. Nowością w tym sezonie jest fakt, że ma pani dwóch trenerów - do Zunicia dołączył Mark Gellard. Jaki jest podział obowiązków? - To nasze wewnętrzne ustalenia, ale mniej więcej po połowie będę jeździć na turnieje z każdym z nich. Sama pani wpadła na pomysł, by rozbudować sztab szkoleniowy czy ktoś pani to doradził? - To był pomysł Izo, na który bardzo chętnie przystałam. Pracujemy już bardzo długo razem, bo pięć lat, więc nie mogło za bardzo to wyjść ode mnie, bo nie chciałam w żaden sposób urazić Izo ani go stracić. On wiele wniósł i poświęcił dla mojej kariery... Jakiego typu trenerem jest Gellard i jak pani na niego trafiła? - Marka znam od około trzech lat. Jest w tej samej akademii, w której trenuję. Byłam już z nim wcześniej na paru turniejach, miałam z nim kilka treningów i bardzo nam pasował osobowościowo, i podobała się jego filozofia. Jesteśmy podobni charakterologicznie, ale do tenisa podchodzi on bardzo analitycznie, tak matematycznie. Bardzo to do mnie przemawia, więc jestem naprawdę zadowolona i myślę, że te zmiany widać w mojej grze. Od kilku lat przygotowuje się pani do sezonu w Chinach. Okrywa pani w tym kraju wciąż coś nowego? A może zaczęła się pani uczyć języka? - Języka nie jestem w stanie się nauczyć, bo cały czas studiuję, a chiński wymaga poświęcenia naprawdę dużo czasu. Nie byłabym tego w stanie zrobić na przyzwoitym poziomie, więc nawet się za to nie zabieram. Wspomniała pani o studiach. Jaka specjalność i jak pani idzie? - Biznes i administracja, a idzie mi dobrze, jestem dokładnie w połowie. Przede mną dwa i pół roku do zakończenia, więc jeszcze długa droga. To nie jest proste. Codziennie po dwie-trzy godziny naprawdę muszę przysiąść i się uczyć. Ludziom się wydaje, że zdalne studiowanie to łatwizna, ale trzeba się sporo napracować, by pozaliczać wszystkie przedmioty. Egzaminy mam co tydzień. Muszę uważać, by sobie nie nałożyć tego za dużo na głowę. W zeszłym roku popełniłam taki błąd i byłam bardzo przepracowana. Niedawno skończyła pani 27 lat... - Zupełnie się nie czuję na ten wieku i... nie wyglądam. Na US Open zapytano mnie ostatnio, czemu tak wcześnie przyjechałam na juniorski turniej. Można to uznać za komplement, ale mimo wszystko wolałabym, żeby ludzie traktowali mnie poważnie. Postanowiłam brać z tego to, co najlepsze, a resztą się nie przejmować i dalej pracować. Rozmawiała: Agnieszka Niedziałek