Tenis ma to szczęście w nieszczęściu, że pomimo swojej masowości jest sportem elitarnym. Wystarczy spojrzeć na najważniejsze turnieje, błysk złotych roleksów, najdroższe torebki zawodniczek czy też wielomilionowe nagrody dla zwycięzców. Na naszym podwórku oczywiście nie ma takich pieniędzy, ale i tak kusi to osoby ze świata biznesu do ogrzaniu się w blichtrze. Wystarczy powiedzieć, że prezesami PZT byli w ostatnich latach m.in. Lew Rywin czy notowany na liście najbogatszych Polaków Krzysztof Suski. Chętnie w polskim tenisie udzielał się też inny multimilioner Ryszard Krauze. Złote czasy w PZT skończyły się już jednak dawno. Teraz jest konflikt z Ministerstwem Sportu i Turystyki i bezpardonowa walka kandydatów, z Centralnym Biurem Śledczym i prokuraturą w tle. Różnica pomiędzy PZPN a PZT jest taka, że w futbolu dość łatwo było odróżnić jasną i ciemną stronę mocy. Tutaj sytuacja nie jest taka jednoznaczna. W jakiej kondycji finansowej jest teraz PZT? - Jesteśmy biedni jak mysz kościelna - rozkłada ręce Maciej Stańczuk, członek zarządu i kandydat na prezesa. W połowie 2017 roku związkowa kasa świeci pustkami, a złośliwi dopowiadają, że w najbliższym czasie nawet pracownicy biura mogą nie otrzymać swoich pensji. Stańczuk to stosunkowo nowa twarz w polskim tenisie. Ubiegał się już o stanowisko prezesa przed czterema laty, ale pomimo poparcia Roberta Radwańskiego nie miał szans w starciu z Suskim. Nie jest związany ze środowiskiem tenisa, wcześniej zajmował wysokie stanowiska w branży energetycznej i finansowej. Do zarządu PZT wszedł mniej więcej półtora roku temu razem z Mirosławem Skrzypczyńskim w wyborach uzupełniających. Teraz obaj staną naprzeciw siebie w walce o władze. Choć obaj zgadzają się co do konieczności zmian, to jednak ich wyborcza walka będzie bezpardonowa. Osią niezgody stała się wzbudzająca gigantyczne kontrowersje spółka Tenis Polski, która została powołana przez PZT, aby pomóc w pozyskiwaniu środków. Kilka tygodni temu Skrzypczyński na specjalnie zorganizowanej konferencji prasowej przedstawił cały plik dokumentów świadczących o wielkim wypływie gotówki z Polskiego Związku Tenisowego. Jego zdaniem patologie sięgają 2015 roku, kiedy powołano tajemniczą Tenis Polski sp. z o.o., która okazała się być kapitalnym miejscem do wyprowadzania pieniędzy. Prezesem nowej spółki został pracownik tenisowej centrali Marcin Śmigielski. PZT na realizację celów nowego podmiotu przekazał, według słów Skrzypczyńskiego, 230 tysięcy złotych. - Zrobił to wbrew prawu, bo nie została podjęta stosowna uchwała - uważał. Dla Śmigielskiego, który był już zatrudniony w PZT, nowa fucha okazała się prawdziwą żyłą złota. - W okresie luty-wrzesień wypłacono mu tytułem wynagrodzenia 194 928 zł oraz 132 648 złotych prowizji - bulwersował się Skrzypczyński. A co z tego miał związek? Jeśli wierzyć Skrzypczyńskiemu to tylko dodatkowe rachunki do zapłacenia. Tak było chociażby z organizacją meczu Polska - Tajwan. - Zapłacono spółce Tenis Polski 109 999 złotych, a okazało się, że wszystkie koszty i tak pokrywał związek. Wyglądało to tak, jakby PZT nie dość, że płacił Tenisowi Polskiemu, to jeszcze był jego podwykonawcą - wyliczał Skrzypczyński. - Byłem zszokowany tym, co zrobił Skrzypczyński, upubliczniając raport komisji rewizyjnej. To przecież nieprawdopodobne. Wyglądało to tak, jakby w firmie zrobić audyt i zamiast przedstawić go zarządowi, pójść z nim do mediów. Działam w biznesie od lat i jeszcze z czymś takim się nie spotkałem - dziwi się Stańczuk. Kiedy Skrzypczyński dowiedział się o nieprawidłowościach w Tenisie Polskim, choć nie zrezygnował ze stanowiska w zarządzie, zdecydowanie odciął się od władz PZT. Inną strategię przyjął Stańczuk, który twierdzi, że Skrzypczyński niepotrzebnie mnoży spiskowe teorie. - Nie widziałem powodów, żeby odejść z PZT. Nie zgadzam się też z tym, co mówi Skrzypczyński. Nie podobają mi się donosy, które składał. Byłem nawet przesłuchiwany przez policję w związku z jednym z doniesień. Po godzinnej rozmowie pani inspektor spytała mnie, skąd takie zarzuty, bo przecież w PZT nie ma pieniędzy. Żeby wyprowadzić jakąkolwiek kasę, ta kasa musi po prostu być. A pieniędzy w związku nie ma - mówi nam Stańczuk. W rozmowie z Interią Tenis Polski wziął w obronę także sekretarz generalny Jacek Durski. - Bardzo istotną rzeczą jest to, że Tenis Polski po raz pierwszy w historii PZT jest w pełni własnością związku. Nie ma tutaj żadnych wspólników. Rada nadzorcza składająca się z zarządu PZT bezpośrednio nadzoruje Tenis Polski. Przepływ informacji był kontrolowany. Kiedy okazało się ze jeden z prezesów (Marcin Śmigielski - przyp, red.) okazał się osobą nieuczciwą został z dnia na dzień odwołany, mimo że bilans finansowy jego działania był korzystny dla PZT. Trudno było nam pozbywać się człowieka, który poprzez kreatywność przynosił pieniądze do związku. Ale jak się okazało, że działa niezgodnie z prawem z dnia na dzień podziękowaliśmy mu za współpracę i złożyliśmy stosowne zawiadomienie do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa . Z tego co wiem sprawa jest rozpatrywana - spokojnie tłumaczy sekretarz generalny. Niezależnie od werdyktu prokuratury PZT jest na czarnej liście ministra Witolda Bańki. W tym roku PZT dostał zdecydowanie mniej pieniędzy niż w poprzednim roku. I to nie tylko na kadrę seniorów, ale także szkolenie młodych adeptów tenisa. Choć nikt nie powiedział o tym oficjalnie, wpływ na to mają niejasne powiązanie PZT i spółki Tenis Polski. - To jeden z elementów, który zmienimy w nowej ustawie o sporcie. Problem powiązań kapitałowych dotyczy większości związków sportowych w kraju. Wygląda to tak, że osoby bliskie członków zarządu świadczą usługi na rzecz danego związku. Takie sytuacje musimy wykluczyć. To klasyczny przykład nepotyzmu i zachowania korupcjogennego. Niestety większość związków sportowych dusi potencjał polskiego sportu. Dlatego konieczna jest nowelizacja ustawy o sporcie, nad którą już pracujemy. Musimy zwiększyć transparentność finansowania. Nie ma innej możliwości, żeby skutecznie wydawać publiczne środki. Często słyszy się, że w polskim sporcie brakuje pieniędzy. Nie zgadzam się z tym. Pieniądze są, tylko nieefektywnie się je wydaje - mówił nam przed trzema tygodniami Witold Bańka. Minister sportu ma po dziurki w nosie tego, co dzieje się w PZT, a z obecnymi władzami nie chce mieć nic wspólnego. - Staramy się o spotkanie z ministrem sportu od dwóch lat. Ale pan minister nie może znaleźć dla nas czasu. Ubolewamy nad tym, że nie możemy przedstawić naszych racji. Stwierdzam kategorycznie. Ten zarząd nie działał bezprawnie. Pokazały to dziesięciokrotne kontrole ze strony ministerstwa - tłumaczy Durski. Ale na nagłe ocieplenie stosunków raczej się nie zanosi. PZT jest w sporze z ministerstwem w kwestii rozliczenia dotacji za 2015 rok. - To spór prawny. Polega on na tym, że kancelaria ministerstwa ocenia inaczej sposób rozliczenia dotacji niż my. W tej chwili czekamy na decyzje ministerstwa sportu. Terminy przekładane są już chyba piąty raz. Jeśli będzie ona niekorzystna wystąpimy do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jesteśmy przekonani, że uda nam się obronić te pieniądze. Wydaliśmy je na słuszny cel. Zresztą ministerstwo nawet tego nie kwestionuje, chodzi tylko o formalności - tłumaczy sekretarz generalny. Gra idzie o niespełna 300 tysięcy złotych. Durski wprost oskarża Skrzypczyńskiego, że ten rozsiewa plotki o PZT i razem z Robertem Radwańskim nawija makaron na uszy m.in. Bańce. Współpracująca ze związkiem kancelaria Jacka Masioty skierowała nawet pismo do kandydata na prezesa o "zaprzestanie do naruszeń dóbr osobistych i usunięcia skutków naruszeń". Domaga się w nim zamieszczenia sprostowania na stronie PZT nieprawdziwych informacji. Inaczej sprawa trafi do sądu. Co ciekawe obaj kandydaci mówią o konieczności konsolidacji środowiska i grania do jednej bramki, bo bez tego z tenisem będzie tylko gorzej. Postawa zarówno Skrzypczyńskiego jak i Stańczuka zupełnie o tym nie świadczy. Krzysztof Oliwa