PAP: W wieku 31 lat można znaleźć siły do gry w stylu serwis-wolej?Łukasz Kubot: - Owszem, to jest wyczerpujące, ale w moim wieku już nie zmienię gry, to jest zwyczajnie niemożliwe. Owszem, mogę poprawiać serwis, wolej czy return, który zawsze był jednym z najlepszych moich uderzeń. Jednak całkowita zmiana stylu mijałaby się z celem. Styl serwis-wolej jest jakby moją wizytówką i dalej się będę go trzymał. Jestem zawodnikiem, który przez trzy miesiące nie wygra meczu, ale jak w pewnym momencie złapię rytm i pewność siebie, to wtedy stać mnie na wielkie wyniki. Oczywiście musi też temu towarzyszyć odrobina szczęścia.Czasem pomaga dobry partner. Może warto znów więcej grać w debla?- Zawsze lubiłem grać w deblu i jak tylko mogę, to występuję w nim. Jednak nie jest to łatwe, biorąc pod uwagę, moją obecną 70. pozycję w rankingu ATP World Tour. Nie zawsze łapię się do głównych drabinek, a dobre wyniki w deblu, niestety, uniemożliwiają mi start w weekendowych eliminacjach singla, który obecnie wciąż jest moim priorytetem.Może warto skupić się na deblu, tak jak w 2010 roku, gdy niejako przy okazji udało się panu awansować na 41. pozycję na świecie w singlu?- Na razie, przed końcem sezonu, nie zmienię swoich założeń. Wierzę, że uda mi się jeszcze zagrać jakiś bardzo dobry turniej w tym roku, może dwa. Teraz będą już tylko twarde korty i w halach, a w takich warunkach zawsze dobrze się czułem. Dopiero pod koniec roku usiądę ze swoimi trenerami i poważne zastanowimy się jak ma wyglądać przyszły sezon. Wtedy podejmę decyzję czy stawiam na debla czy dalej priorytetem będzie dla mnie singiel.Dwukrotnie zakwalifikował się pan do kończącego sezon ATP World Tour Finals w Londynie w grze podwójnej. Czy nie kusi, by umówić się na cały rok z jakimś dobrym deblistą i powalczyć znów o prawo gry w turnieju masters?- Singiel i debel to dwa bardzo odlegle światy. Jako jedyny obecnie potrafi się w nich jednocześnie odnaleźć Radek Stepanek i to całkiem udanie. Może i mnie się uda podobna droga. Zobaczymy jak wysoko będę w rankingu za półtora miesiąca, wtedy usiądę, zastanowię się i podejmę decyzję co dalej.Czy to nie jest tak, że szczęście sprzyja lepszym?- Niby tak, ale na wszystko trzeba ciężko zapracować. Trzy lata temu było tak, że praktycznie chciałem zakończyć karierę singlową i przestawić się całkowicie na debla. Nagle zaskoczyło też w singlu, były dobre wyniki i spory awans w rankingu. Obecnie sytuacja jest odwrotna. Na przykład w maju przez półfinał gry podwójnej w Madrycie musiałem odpuścić Rzym, choć zależało mi, żeby jak najwięcej meczów zagrać na kortach ziemnych przed Rolandem Garrosem. Trochę mi tego brakowało później w Paryżu.Występ nad Sekwaną skończył pan w drugiej rundzie. Ale przed Wimbledonem też było mało meczów na trawie, a udało się osiągnąć ćwierćfinał w Wimbledonie...- Tak, to był udany turniej. Jednak pamiętajmy, że w drugiej rundzie mogłem trafić na Rafaela Nadala i nie wiadomo jakby się potoczyło, gdyby nie odpadł w pierwszej. No a Jurek Janowicz mógł w czwartej zagrać z Rogerem Federerem, na trawie. Tak naprawdę w tym ćwierćfinale mieli się spotkać Rafa z Rogerem, ale po ich porażkach my obaj po prostu maksymalnie wykorzystaliśmy szansę, jaka się przed nami otworzyła. Jak widać szczęście w tenisie się bardzo przydaje.Skąd się bierze fenomen dobrych wyników pana, Janowicza czy Agnieszki Radwańskiej na trawie, skoro w Polsce nie ma trawiastych kortów do trenowania?- Ja mogę powiedzieć na swoim przykładzie. Jako dziecko w zimie musiałem trenować na parkiecie, na którym piłki odbijały się bardzo szybko i nisko, a także ciągle wpadały w poślizg. Ileś tam tysięcy, czy wręcz milionów, piłek odbijanych w takich warunkach sprawia, że radzimy sobie dobrze na trawie.Rozmawiał Tomasz Dobiecki