Maciej Słomiński, INTERIA: Wimbledon ma smak truskawek, Roland Garros bagietki z serem, Australian Open to kangury. A czym charakteryzuje się czwarty turniej wielkoszlemowy US Open? Marcin Matkowski, finalista US Open w deblu i mikście: - W powietrzu unosi się zapach smażonych hamburgerów i piwa. Amerykanie traktują tenis tak jak mecze NBA czy NFL - rozrywka i show. Na trybunach nie jest cicho jak w Paryżu i Londynie, cały czas panuje wesoły harmider. Korty Flushing Meadows, na których od 1978 r. rozgrywane jest US Open, to również największy tenisowy stadion na świecie - kort im. Arthura Ashe’a, który mieści 22,5 tysiąca widzów. W 2011 r. wraz z partnerem deblowym Mariuszem Fyrstenbergiem przegraliście finał US Open z austriacko-niemiecką parą Jurgen Melzer - Philipp Petzschner. Szczęście było blisko. - Nie tak blisko, mecz nam zdecydowanie nie wyszedł i przegraliśmy łatwo w dwóch setach, 2:6, 2:6. Wyszliśmy na kort bardzo późno, koło północy, to oczywiście nie jest tłumaczenie, dla obu par warunki były takie same. W drugim secie doszło do kuriozalnej sytuacji, Niemiec przebił piłkę nogą na naszą stronę, na co sędzia nie zareagował. Mówiła o tym tenisowa Polska, ale nie wpłynęło to na wynik tego spotkania. Potem jeszcze dwukrotnie graliśmy z tą parą, dwa razy wygrywając. Ten finał US Open to największy pana sukces w karierze? - Trudno wybrać jedno zdarzenie, trochę tego było, a ze swojej kariery jestem bardzo zadowolony. Zagrałem jeszcze w finale miksta w US Open w 2012 r. i trzy lata później na Roland Garros. Graliśmy z Mariuszem Fyrstenbergiem w finałach ATP Masters, dla polskiej kadry w Pucharze Davisa przez wiele lat. Cztery razy uczestniczyłem w igrzyskach olimpijskich, niestety bez medalu. Najbliżej było w Pekinie, gdy dotarliśmy do ćwierćfinału. Igrzyska to wyjątkowe wydarzenie. Wielki Novak Djoković zdobył upragnione złoto dopiero za piątą próbą olimpijską, to znamienne. Pan wyspecjalizował się w grze podwójnej. Czy trening deblisty różni się od singlowego? - Tak, panuje bardzo wąska specjalizacja. Trening jest zupełnie inny, ćwiczy się tylko na jednej stronie kortu, więcej gra się przy siatce, wymiany piłek są krótsze, dlatego kondycja fizyczna nie jest tak ważna. Rakiety i piłki są takie same, debliści częściej wygrywają w grze pojedynczej z singlistami niż na odwrót. Sam jestem tego najlepszym przykładem pokonując w grze podwójnej zawodników z wielkiej czwórki. Jaka była pana droga do gry podwójnej? - Każdy zaczyna od singla. W kategoriach młodzieżowych grasz to i to, chcąc zrobić karierę. W moim przypadku droga była bardzo typowa, widziałem że lepiej idzie mi w deblu i na niego postawiłem. Po pół roku wspólnego grania mogliśmy występować z Mariuszem Fyrstenbergiem w turnieju wielkoszlemowym. Grając singla bylibyśmy zmuszeni do jeżdżenia po turniejach, w których suma nagród wynosiła 15 tysięcy dolarów. Debel to specyficzna dziedzina - gra zespołowa dla sportowców indywidualnych. Jak układały się pana relacje z Fyrstenbergiem? Czy byliście jak ogień i woda, jak tenisiści stołowi - Andrzej Grubba i Leszek Kucharski? - Z Mariuszem znamy się od 12 roku życia. Nie jesteśmy jak ogień i woda, chociaż faktycznie inni. On spokojny, ja bardziej żywiołowy. Dobrze się dogadywaliśmy, gdyby było inaczej, nie graliśmy wspólnie na najwyższym poziomie przez 12 lat. To niespotykane, ze światowej czołówki tylko bracia Bryanowie grali dłużej, ale to jednojajowi bliźniacy. Dziś mamy mniejszy kontakt, Mariusz jest w tenisie, ja poza nim. Jako 20-latek wyjechał pan do Kalifornii, studiować na UCLA i grać w tenisa. Czy grałby pan zawodowo w tenisa, gdyby nie ten wyjazd? - Nie było wtedy żadnego polskiego tenisisty zawodowego na poziomie wielkich szlemów, a poprzednim był Wojciech Fibak. Znałem go tylko z opowiadań, byłem za młody, by oglądać go w telewizji. Nie było wtedy wyboru - Polska była wtedy pustynią tenisową. Od szkoły średniej byłem zdecydowany na wyjazd, po college'u byłem dojrzałym człowiekiem i tenisistą. Czy dziś, by pan polecał młodzieży taki wyjazd? - Za moich czasów systemu szkolenia nie było żadnego, dziś może są jego namiastki. Nie zmieniło się to, że ciężar finansowania młodych zawodników spoczywa na rodzinach. Dziś panuje taka narracja, że college to koniec kariery, nie można wówczas grać w turniejach zawodowych. Nie zgadzam się z tym, analizując przez lata zawodniczki i zawodników z czołowej setki rankingów WTA/ATP, 50-60 osób jest po collegach, czyli 25-30 proc. Ja polecam tę drogę, łączysz grę ze studiami. Oczywiście każdy wybiera własną ścieżkę, nie ma jednej uniwersalnej recepty. Jak pan ocenia szanse reprezentantów Polski w turnieju US Open 2024? - Widziałem mecz Maksa Kaśnikowskiego - przegrał w 1. rundzie w Pedro Martinezem, ale sam udział w turnieju, po przebiciu się przez eliminacje, jest dla niego sukcesem. Hubert Hurkacz lepiej radzi sobie na szybkiej nawierzchni, ale paradoksalnie do tej pory nie miał dobrych wyników w US Open. W 1. rundzie łatwo ograł Timofieja Skatowa 3-0, w kolejnej powinien poradzić sobie z Australijczykiem Jordanem Thompsonem. Hubert prezentuje się solidnie, może to będzie jego turniej? A co z naszą królową, Igą Świątek? - Nie odkryję Ameryki mówiąc, że Iga lepiej prezentuje się na kortach ziemnych, ale dwa lata temu pokazała, że może triumfować również w Nowym Jorku. W 1. rundzie męczyła się dość mocno z Rosjanką Kamilą Rachimową, która miała trzy piłki setowe. W US Open w stawce o wygraną liczy się więcej zawodniczek niż na Roland Garros, dlatego Iga będzie miała większą konkurencję, nie jest murowaną faworytką jak w Paryżu. To pierwszy turniej Igi po łzach olimpijskich? - Nie, wcześniej doszła do półfinału w Cincinnati. Nowy Jork to pierwszy turniej wielkoszlemowy. Świątek, tak jak wszyscy kibice, marzyła o złocie w Paryżu, była faworytką, tymczasem niespodziewanie przegrała w półfinale. Zdołała się jednak podnieść i zdobyła brązowy medal, to wielki sukces. Iga podkreślała, że najważniejszym turniejem w tym roku są igrzyska. Mimo łez paryski turniej był dla niej udany, dlatego US Open będzie wiązało się z mniejszą presją. Sukces w Nowym Jorku może być fajnym dodatkiem dla Igi Świątek. O stanie polskiego tenisa moglibyśmy pewnie mówić do jutra, dlatego proszę o skróconą wersję stanu rzeczy. - Cieszę się, że minister sportu bierze się za sprawdzanie związków sportowych. Ministerstwo musi mieć większą kontrolę nad wydatkowaniem publicznych środków, więcej powinno trafiać do zawodników. Starczy spytać zawodników, którzy reprezentowali Polskę na igrzyskach olimpijskich jak PZT pomogło im w drodze na szczyt. W tenisie tej pomocy tak wiele nie ma, jak mówiłem ciężar finansowania przerzucony jest na rodziny, ale i tak myślę że odpowiedzi na temat działań PZT w ostatnich latach mogłyby być interesujące.