Interia: Jakie wspomnienia zatrzyma Pan z tegorocznego Roland Garros? Łukasz Kubot: Na pewno zapamiętam półfinał osiągnięty tutaj z partnerem, z którym wcześniej nie grałem w parze. Nie mieliśmy czasu na zgranie się, dopracowanie pewnych schematów i rozwiązań. Po prostu musieliśmy się docierać już na miejscu i po jednym czy dwóch wspólnych treningach wyjść na mecz. Ale chyba współpraca się dobrze układała, skoro doszliście do półfinału w Wielkim Szlemie? - Na pewno tak. Alex jest bardzo dobrym deblistą, który od kilku lat jest sklasyfikowany w czołówce rankingu. Ja też od dana gram w debla i byłem już siódmy w rankingu ATP, ale jeszcze do niedawna łączyłem grę w deblu z singlem. Dopiero teraz skupiam się już tylko na deblu, więc się trochę uczę pewnych schematów typowo deblowych. Ale doświadczenia singlowe są raczej mile widziane w czołówce deblistów? - Oczywiście, jednak - zawsze będę to powtarzał - u mężczyzn singiel i debel to są dwie zupełnie inne dyscypliny sportu. Choć zdarzają się dobrzy singliści, którzy osiągają dobre wyniki w deblu. Jednak oni nie mają czasu na t, żeby regularnie startować w deblu, no i trudniej im się zgrać terminami i miejscami startów z dobrymi partnerami. Dokładnie ten sam problem Pan miał do niedawna... - Zgadza się, często osiągając dobry wynik w deblu, czyli dochodząc do półfinału, traciłem możliwość gry w weekend w eliminacjach singla do następnego turnieju. Teraz się mogę z dużym wyprzedzeniem umówić z konkretnym partnerem na określony cykl startów i tego się trzymać. Z Peyą zamierza Pan grać w najbliższych tygodniach na trawie, do Wimbledonu włącznie. Czy decyzja zapadła przed Paryżem, czy już w trakcie, gdy widać było, że wspólna gra się dobrze układa? - Od początku właściwie zaplanowaliśmy kilka kolejnych turniejów razem, a Paryż miał być pierwszym naszym startem, trochę takim testem, właśnie na dotarcie się, zgranie. Półfinał w Wielkim Szlemie przy zgrywaniu się na początek wspólnej gry, to chyba rywale powinni się bać nowego debla w Tourze? - Nie wyciągajmy pochopnych wniosków. Owszem rozegraliśmy w Paryżu kilka bardzo dobrych meczów, choć na początku zgrywaliśmy się bardzo intuicyjnie. Jednak z każdym kolejnym meczem te tryby działały coraz bardziej harmonijnie i przynosiły zadowolenie, no i wyniki. Poprzednio, jak się Pan umówił na wspólną grę z nowym partnerem w Wielkim Szlemie, zakończyło się to zwycięstwem w Australian Open 2014. Czy teraz zostaje niedosyt, ze "tylko" półfinał? - Nie, wprost przeciwnie. Gdyby ktoś przed Paryżem oferował nam tu półfinał, to wzięlibyśmy w ciemno, widząc w drabince sporo świetnych i bardzo dobrze zgranych debli. Przed Roland Garros nie mieliśmy żadnych oczekiwań, celów, po prostu chcieliśmy zagrać jak najlepiej, docierając się przy okazji. Wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia i po kolejnych dobrych meczach chciało się coraz więcej, ale ten wynik to raczej był taki bonus, niż realny cel. Wracając do wspomnień z Paryża, to raczej radość z półfinału, czy niedosyt, że nie udało się wygrać z Bobem i Mike’m Bryanami. Mecz z takimi rywalami, to chyba zawsze dodatkowa motywacja, czy wyzwanie? - Na pewno tak, w końcu to najbardziej utytułowany debel w historii, bardzo dobrzy tenisiści, z którymi już parę razy grałem, no i Alex też. Wygrana z nimi, szczególnie w Wielkim Szlemie, to zawsze dodatkowa satysfakcja, ale porażka to też żaden wstyd. Wiadomo, że grając z nimi otrzymuje się jedną, góra dwie szanse w gemie i nie można ich zmarnować, bo wtedy oni łapią wiatr w żagle i ciężko ich powstrzymać. Szansa była, przełamanie ich serwisu i prowadzenie 3:1 w pierwszym secie i co się stało dalej? - Dalej była właśnie niewykorzystana szansa, bo nie udało nam się tej przewagi utrzymać. Oni się zmobilizowali i od tego momentu zaczęli grać jeszcze lepiej, a my chyba trochę zbyt asekuracyjnie. Jak rekin, poczuli krew i nie odpuścili, To cali Bryanowie. Szkoda, ale pozostaje nam na spokojnie przeanalizować ten mecz i wyciągnąć wnioski z porażki, żeby ich uniknąć w kolejnych meczach. Czyli bardziej niedosyt i złość? - Nie, jak zawsze po porażce jest i jedno, i drugie, choć przegrać z Bryanami to żaden wstyd, w dodatku w Wielkim Szlemie. W półfinale Wielkiego Szlema, który jest już sam w sobie bardzo dobrym wynikiem. - I tak, i nie, bo w sporcie zwycięzca bierze wszystko, on zdobywa największą stawkę. Tu trochę nam zabrakło, ale idziemy dalej i w kolejnych startach będziemy się starali wypaść jeszcze lepiej. No właśnie, skoro w pierwszym wspólnym turnieju od razu wielkoszlemowy półfinał, to czego oczekujecie dalej? - Nie mamy konkretnych oczekiwań, zresztą ja zawsze uważałem, że trzeba mieć małe oczekiwania, to wtedy przytrafiają się naprawdę wielkie rzeczy. Jak w przypadku "testowego" występu w Roland Garros? - Na przykład i oby jak najwięcej takich zaskoczeń (śmiech). Czyli nie będzie pan oczekiwał niczego szczególnego po grze z Peyą w Wimbledonie i z Marcinem Matkowskim na igrzyskach olimpijskich w Rio? - Mogę się postarać, bo wiadomo, że Wimbledon to szczególny turniej dla mnie, tam osiągnąłem swój jedyny wielkoszlemowy ćwierćfinał w singlu. No i na pewno olimpijski medal też kusi, wiadomo. Ale zobaczymy jak będzie, na razie do igrzysk jest jeszcze dużo czasu, po drodze kilka turniejów, w tym Wimbledon. Sporo się może zdarzyć, jestem optymistą. Ale pamiętajmy, że z niedużymi oczekiwaniami? - Oczywiście (śmiech). W Paryżu rozmawiał Tomasz Dobiecki