INTERIA.PL: Czy łatwo być Polakiem? Łukasz Kubot: - Ja się cieszę, że jestem Polakiem, jestem z tego dumny. Kiedy tylko mogę, staram się też grać w reprezentacji Polski w Pucharze Davisa. Przyjeżdżam też do kraju, jak tylko uda mi się znaleźć choć trochę wolnego czasu. Odwiedzam wtedy rodzinę. Czy w tenisie, w którym spędza się większość roku na turniejach, no i mieszka w Czechach, jest miejsce na przywiązanie do narodowości? - Myślę, że tak, ja wciąż czuję się Polakiem, chociaż mam świadomość, że największe swoje sukcesy tenisowe zawdzięczam właśnie temu, że mieszkam w Pradze. Mam czeskich trenerów Jana Stocesa i Ivana Machytkę, którzy mnie świetnie prowadzą i wiedzą jak najlepiej mnie przygotować do kolejnych turniejów. W Pradze od początku mogłem poznać od kuchni czeski tenis i trenować z najlepszymi czeskimi zawodnikami, nigdy nie narzekając na brak dobrych sparingpartnerów. To nie zmienia faktu, że Polska jest moim domem. Tam się wychowałem, chodziłem do szkoły, mam tam rodzinę i przyjaciół. Jerzy Janowicz niedawno narzekał, że w Polsce nie ma gdzie trenować. Czy właśnie dlatego pan trafił do Pragi? - Tak, wtedy, kiedy ja rozpoczynałem karierę, trudno było o właściwe warunki w kraju. Dlatego, szukając swojej drogi rozwoju, najpierw jakiś czas spędziłem w Austrii, a potem trafiłem do Czech. Tam nabrałem doświadczenia i znalazłem odpowiednich ludzi, którzy pomogli mi w karierze. Teraz sytuacja w Polsce się powoli zmienia. Mamy coraz więcej dobrych zawodników, coraz więcej powstaje hal i kortów, więc zaczyna się robić z tego solidna baza dla tenisa. Ale czy wystarczająca, by wychować przyszłych mistrzów Wimbledonu czy Rolanda Garrosa? - Mam nadzieję, że kiedyś tak będzie, ale na razie jeszcze to nie wystarczy. To są zaledwie podstawy do tego, by można było trenować. Jednak sam system szkolenia utalentowanej młodzieży, nie tylko w tenisie, bo również w każdym innym sporcie, jest wciąż na dość niskim poziomie. Pewnie przede wszystkim z powodu braku pieniędzy. Bez większych nakładów finansowych ciężko raczej będzie wytrenować sportowców mogących przebić się do światowej czołówki, niezależnie od dyscypliny, jaką uprawiają. Czy łatwo być Polakiem, biorąc pod uwagę nasze przywary narodowe, choćby skłonność do częstej krytyki? - Myślę, że nie należy tak generalizować, to chyba jednak bardzo indywidualna sprawa. Ale przekonał się o tym np. Jerzy Janowicz, mocno krytykowany za serię dziewięciu przegranych meczów w Tourze... - Sport zawsze budzi spore emocje, jest głód sukcesu i duże wymagania. Być może stąd się to bierze, że kiedy się jakiemuś sportowcowi nie wiedzie, to wszyscy są zawiedzeni i zaczynają go krytykować. Ja nigdy zabiegałem o zainteresowanie mediów, żeby o mnie pisano na pierwszych stronach gazet. Raczej jest mi to obojętne, co i jak się pisze, czy mówi na mój temat. Jestem szczęśliwy, że uprawiam bardzo piękny sport, w którym za dobre wyniki płaci się duże pieniądze. To jest moja praca, jak każda inna, więc na niej się skupiam maksymalnie. Czy można się w pełni skupić na tej pracy, gdy na przykład brak wyników, a w mediach jest nakręcanie spirali krytyki? - Owszem liczę się z takim scenariuszem, bo sportowcy są w jakimś stopniu osobami publicznymi. Mam więc świadomość, że będę nie tylko głaskany, ale i czasem mi się oberwie z tej czy innej strony. Ale muszę być na to odporny i robić dalej swoje. Jak każdy zawodnik mam wzloty i upadki, ale najważniejsze jest ciężko pracować i wkładać w to, co się robi maksimum energii. Nie tylko na turniejach, ale i grając w reprezentacji, zawsze zostawiam na korcie serce i daję z się wszystko. Nauczyłem się przez te lata pokory, bo tenis jest takim sportem, w którym każdy tydzień przynosi kolejną szanse, a przecież nie wszystkie i nie zawsze udaje się wykorzystać. Dlatego też staram się unikać czytania artykułów prasowych na swój temat, nawet w internecie rzadko zerkam na to, co się o mnie pisze. W erze mobilnych technologii można się całkowicie odciąć od informacji na swój temat? - Można się wyłączyć, przynajmniej mnie się udaje. Jest parę sposobów, a ja akurat nigdy nie byłem miłośnikiem komputerów, czy tym bardziej ciągłego siedzenia w internecie. Poza tym nie mam na szczęście na to czasu, bo plan dnia mam zazwyczaj wypełniony od A do Z. A krytyka w pana przypadku działa raczej mobilizująco, czy potrafi podciąć skrzydła? - To zależy. Jeśli jest typowo sportowa, to czasem może dodać skrzydeł, na zasadzie, że coś mam do udowodnienia. Ale jeśli jest to zwyczajne jeżdżenie po kimś, to jest inna sprawa. A gdyby pan był dziennikarzem, to czy krytycznie oceniłby występ Łukasza Kubota w Roland Garros 2014? - To zależy. Odpadnięcie w pierwszej rundzie singla w Wielkim Szlemie, to wynik poniżej oczekiwań. Jednak porażka z Ernestsem Gulbisem, który później pokonał choćby Rogera Federera i awansował do półfinału, już chyba ma jakieś uzasadnienie. On gra tu po prostu fantastycznie i ciekawe co uda mu się zdziałać. Widać, że zna się pan na tenisie, bo po porażce z nim nazwał go pan "czarnym koniem" tego turnieju. A występ w grze podwójnej z Robertem Lindstedtem jak można ocenić? - Ćwierćfinał w Wielkim Szlemie w deblu to dla mnie minimum, jakie powinienem osiągać. Tak uważam, bo da mnie dopiero od tej fazy zaczyna się turniej wielkoszlemowy. Po serii porażek, kilku dość pechowych, przeszliśmy w Paryżu trzy rundy i do tego graliśmy w każdej dobry tenis. Ale ćwierćfinał nam nie wyszedł i chcę o nim jak najszybciej zapomnieć, tak jak i o tym turnieju. W tenisie nie ma miejsca na rozpamiętywanie i sentymenty. Jest kolejny tydzień, kolejny turniej, wiec muszę się szybko przygotować do gry na trawie, a przede wszystkim do Wimbledonu. W Paryżu rozmawiał Tomasz Dobiecki