Marin Czilić znalazł się w finale Wimbledonu, a Kevin Anderson w ostatnim meczu US Open. Alexander Zverev odbierał puchary za Rzym oraz Montreal, Grigor Dymitrow stał na podium w Cincinnati, a Jack Sock triumfował w hali Bercy. Na deser w londyńskiej O2 Arena podano - jak najpierw sądzili niektórzy - rodzaj czarnej polewki. Zamiast Nadala z Federerem na kort wyszli dwaj debiutanci, zdawać się mogło nieproszeni tam goście. Bułgar, Grigor Dymitrow, drugi raz w Nitto ATP Finals okazał się lepszy od Belga, Davida Goffina, tym razem jednak już nie spacerkiem, lecz po długiej i znakomitej wręcz batalii. Z dwójki 26-latków pierwszy wreszcie potwierdził swój przeogromny talent. Ten drugi, autor największej niespodzianki sezonu, wyraźnie zagrał na nosie lekceważącym go dotąd ekspertom i kibicom. Rafael Nadal i Roger Federer, dwie największe gwiazdy cyklu, swymi gigantycznymi sukcesami z pierwszej połowy roku chyba jednak zmylili światek tenisa. Znów powstało przekonanie, że obaj będą teraz wygrywać wszystko i wszędzie. Tymczasem od września z tą formą i zdrowiem zarówno u Hiszpana, jak i u Szwajcara było coraz gorzej. A w londyńskich finałach momentami aż żałośnie. Ta zamykająca sezon impreza mistrzów była osobliwa także przez absencję na finiszu przynajmniej siedmiu graczy ubiegłorocznej czołówki. Zmiany i przesunięcia w rankingu to niby rzecz naturalna, tu jednak miał miejsce kataklizm. Efekt był taki, że wpadła nam w ręce magiczna kula, pozwalająca zerknąć w przyszłość, na krajobraz po wielkiej czwórce, albo też piątce. U pań w Singapurze kilka razy dotąd można się było przekonać, jak to będzie kiedyś, gdy zabraknie sióstr Williams. U panów do podobnego zdarzenia doszło po raz pierwszy. I była to zdecydowanie największa zaleta Nitto ATP Finals 2017. Jedna z ciekawszych imprez Od strony sportowej patrząc oglądaliśmy jedną z ciekawszych imprez tego typu. Dziwna obsada i wielu nieobecnych niczego dobrego nie wróżyły, tymczasem tragedii zdecydowanie nie było. Była za to świetna dramaturgia kilku gier, zdobywanie punktów nie tylko drogą cierpliwego klepania na linii końcowej, dużo brawury, relatywnie mało kalkulowania, tak charakterystycznego przy "round robin". Na koniec walk grupowych i od półfinałów poczynając doszły do głosu te nowe postacie. Fantastyczną rolę - niczym Caroline Garcia w Azji - odegrał w Londynie Jack Sock. Jego akcje przy siatce śmiało można nazwać wielką atrakcją turnieju. Z drugiej strony mocno rozczarował młodszy Zverev i po raz kolejny, niestety, Austriak Dominic Thiem. Ten drugi chyba powinien już zacząć myśleć o zmianie szkoleniowca. Gdy zdecyduje się na taki ruch zbyt późno, jego wielkie wyniki mogą utknąć w kategorii sennych marzeń. Na korcie w 02 Arena, częściowo wzorem Mediolanu, dało się odczuć pierwsze podmuchy wiatru odnowy. Nienasyceni kibice Szwajcara czy Hiszpana wciąż mają rację, gdy mówią, że ich pupile w normalnej dyspozycji nowych herosów zdmuchnęliby z kortu. Tyle tylko, że ojczulek czas już przesądził o wyniku pokoleniowej konfrontacji w ATP. Ci starzy mistrzowie zapewne dadzą jeszcze o sobie znać, choć raczej dużo skromniej niż w tym roku. Patrząc na wzory z WTA można być pewnym, że londyński turniej doleje teraz oliwy do ognia, a w sezonie 2018, o ile tylko nieobecni wrócą do formy, powstanie w męskich rozgrywkach sytuacja superatrakcyjna. Londyńska impreza z nowym sponsorem oraz z licencją, przedłużoną nad Tamizą aż do roku 2020, to dalej perfekcyjnie podany towar luksusowy i wielka duma ATP. Jednocześnie trudno nie dostrzec pierwszych rys na nieskazitelnym dotąd wizerunku. Wielu graczy, w tym i sam Federer, narzekało w tym roku na zbyt szybki kort i nieco za ciężkie piłki. Widownia, zwłaszcza przez pierwsze dni, czasem sprawiała wrażenie lekko znudzonej niezmiennie tym samym spektaklem. Po ekstazie przed rokiem, teraz nagle bez Andy Murraya i przy słabej grze w deblu jego brata, zachwytów było mniej, a puste miejsca na widowni dało się dostrzec nawet przy wygaszonym świetle. Być może to tylko kryzys przejściowy, reakcja na to, że kogoś akurat nie ma, a ktoś inny zawiódł. Szwajcarski maestro powtarza często, że ci którzy nastaną po nim i jego wielkich kolegach będą naturalnie inni, lecz ich grą w tenisa świat także będzie się zachwycał. Jak zwykle w takich razach najtrudniejszy może się okazać sam moment przekazywania pałeczki. No, bo wtedy najłatwiej o potknięcie. Kubot w roli głównej Z polskiego punktu widzenia londyński turniej mistrzów ciekawił nas ze względu na osobę Łukasza Kubota. Emocje mieliśmy aż do końca, radości było nieco mniej, bo niedzielny finał zdecydowanie nie wyszedł, a mecz o tytuł zdominował debel fińsko-australijski. Po tytułach Australian Open 2014 i Wimbledonie 2017 jest to trzeci wielki deblowy wynik 35-latka z Bolesławca. Z młodszym o rok Brazylijczykiem, Marcelo Melo, został na koniec sezonu nr 1 w rankingu par, zarazem kolejny raz przegrał istotny pojedynek z o wiele młodszą dwójką nr 2. W grze podwójnej, tak jak w singlu, ten rok przyniósł wiele istotnych zmian. Największe turnieje przestali wygrywać podstarzali rutyniarze z wybitnymi osiągnięciami, z kolei z grupy tych młodych i ostro bijących nie wyłonili się jeszcze debliści, potrafiący dominować wszędzie. Dla Polaka i Brazylijczyka brawa i wielki szacunek za to, czego dokonali, zarazem też spore wyzwanie i dużo obaw przed tym, co już nadchodzi. Tenis dziś - obojętnie, czy solo, czy też w duecie - w zasadniczy sposób się zmienia. Ubywa finezji, a w tempie zastraszającym przybywa tężyzny fizycznej. Kto się do tego nie dostosuje będzie musiał wysiąść z karuzeli. Karol Stopa