W weekendowym meczu Pucharu Federacji prawdopodobnie będzie pani miała okazję zmierzyć się w deblu z Martiną Hingis. Pojedynek ze słynną Szwajcarką robi na pani wrażenie, czy też ze względu na swoje doświadczenie podchodzi pani do tej konfrontacji spokojnie? Klaudia Jans-Ignacik: - Grałam z nią w marcu sparing w Miami, więc pierwsze "oczarowanie wielką Martiną Hingis" mam już za sobą. Na pewno jest to wspaniała zawodniczka, która ostatnio przeżywa renesans formy. Wygrała w minionych tygodniach razem z Sanią Mirzą dwa wielkie turnieje w Indian Wells i Miami, a potem jeszcze imprezę w Charleston. Nie będzie to łatwa przeprawa, ale nie mogę się jej już doczekać. Chciałaby pani, by gra podwójna z pani udziałem przesądzała w niedzielę o zwycięstwie? - Zobaczymy, może po singlach będzie już wszystko rozstrzygnięte. A jeśli nie, to ja jestem jak najbardziej gotowa, aby zagrać nawet tego decydującego debla. Lutowym meczem z Rosją wróciła pani do występów w Pucharze Federacji po czterech latach przerwy. Czy, biorąc pod uwagę choćby obowiązki rodzicielskie, start w tych rozgrywkach jest dużym utrudnieniem? - Nie. Córeczka jest ze mną w Zielonej Górze, przyjechali moi rodzice. Anielką zajmują się teraz głównie oni, ale jak najbardziej jest blisko mnie. Gramy w Polsce, tak więc nie widzę żadnego problemu. Bardzo się cieszyłam, że w Katowicach również mogła mi towarzyszyć. Później prawdopodobnie poleci ze mną do Madrytu i do Rzymu. Damy radę. Bardzo się cieszę, że kolejny raz zagram w reprezentacji, że kapitan mnie docenił i powołał. Na pewno zasłużyłam sobie na to moimi ostatnimi wynikami. Wspomniany przez panią duet Hingis-Mirza zaimponował udanym początkiem współpracy. Trzy pierwsze występy i trzy zwycięstwa. Tak udany start duetów tenisowych to wyjątek czy reguła? - Tu mamy ewidentnie dobranie charakterów. Martina z Sanią świetnie się uzupełniają. Od razu wygrały trzy imprezy, w tym dwie naprawdę duże. Za to należy im się szacunek. Ale to są też bardzo dobre zawodniczki, więc na pewnym poziomie jest już trochę łatwiej, dlatego, że to jest taki język tenisowy, który się już później tylko trochę szlifuje. Trzeba trochę dograć pod względem stylu, a reszta sama przychodzi. Jeżeli jest się w formie i gra się tyle lat, to niewiele potrzeba, żeby odpaliło. Pani z kolei chyba znalazła wspólny język z Andreją Klepac. Ze Słowenką występuje pani w tym sezonie regularnie. - Umówiłyśmy się na cały rok, na wszystkie turnieje. Wyjątkiem był poprzedni tydzień. Andreja już na początku sezonu miała zaplanowany start w Charleston i bardzo chciała zagrać tam, a wiadomo, że ja chciałam przyjechać do Katowic. W tym wypadku dałyśmy sobie wolną rękę. Same jesteśmy trochę zaskoczone, że tak dobrze nam idzie, ale bardzo dobrze nam razem na korcie i poza nim. Złapałyśmy wspólny język. Myślę, że najważniejsza w deblu jest atmosfera. Jeżeli ona jest, to o wiele łatwiej się gra. Czy może być tak, że debel nie dogaduje się i każdy z zawodników chodzi swoimi ścieżkami, a mimo to duet osiąga bardzo dobre wyniki? - Rzadko się to zdarza. Szczególnie u kobiet, może u mężczyzn częściej. Jednak na korcie trzeba mieć tę chemię i zaufanie. To się potem gdzieś ujawnia. Wracając do tematu rodzicielstwa, pani córeczka jest chyba maskotką podczas turniejów WTA. Na pani profilu zobaczyć można chociażby jej zdjęcie ze Szwajcarem Rogerem Federerem, Agnieszką Radwańską lub Francuzką Kristiną Mladenovic... - Bardzo ją lubią. Można powiedzieć, że wcześnie zaczyna zdobywać doświadczenie. Czy będzie w przyszłości grać profesjonalnie? Zobaczymy. Na pewno będzie uczyła się grać w tenisa. Jeśli jej się to spodoba i będzie chciała kontynuować treningi, to będzie miała moją zgodę. Wszystko będzie od niej zależało. Tenisistki-matki to wciąż dość rzadki widok w turniejach WTA. Czuje się pani pod tym względem wyjątkową postacią? - Tak było, gdy wznowiłam karierę w tamtym sezonie. Ostatnio wróciło też kilka innych zawodniczek po ciąży, zrobił się trochę "matczyny boom". Kiedyś były to raczej pojedyncze przypadki, jak np. Belgijka Kim Clijsters. Cieszę się, że teraz pokazujemy, iż po urodzeniu dziecka nie trzeba tylko siedzieć w domu. Wymieniają się panie doświadczeniami podczas turniejów? - Jak najbardziej. Rozmawiamy o tym, jak u której przebiegała ciąża i poród. Dyskutujemy też o tym, jak dzieci znoszą zmianę czasu czy o tym gdzie można je zabrać, a gdzie lepiej nie. Pogadać na ten temat chcą też zawodniczki, które same nie mają dzieci. Pytają np. jak znoszę czterotygodniową rozłąkę z córką. W ubiegłym roku na Wimbledonie mówiła pani o zmianach, jakie dostrzega w świecie tenisowym w ostatnich latach. Wspominała pani, że obecnie zawodniczki w coraz większym stopniu otoczone są rozbudowanymi sztabami. - To znak profesjonalizmu i większych pieniędzy. W tenis weszły duże agencje. Uznaje się, że jeśli zawodniczka ma odnieść sukces, to powinna mieć grupę odpowiednich ludzi wokół siebie. Dziesięć lat temu tak nie było. Teraz wiele dziewczyn ma swoich fizjoterapeutów, łatwiej dbać o zdrowie. Nie ma jednak w tym względzie reguły. Sztab nie gwarantuje sukcesu. Niektórzy nie mogą sobie pozwolić na niego ze względów finansowych. Ale takie trudności czasem sprawiają, że tenisistka jest silniejsza. A czy zmieniły się jakoś relacje między samymi tenisistkami? Można usłyszeć głosy, że niektóre przedstawicielki młodego pokolenia, np. Kanadyjka Eugenie Bouchard, dbają o swój wizerunek w mediach i na tym się skupiają, ale do rozmów z innymi zawodniczkami już się nie garną. - Zgadza się. Akurat Bouchard nie rozmawia z innymi, nie mówi nawet nikomu "cześć". Niektóre dziewczyny są tym oburzone. Rosjanka Maria Szarapowa też nie nawiązuje koleżeńskich relacji. Kanadyjka chyba uznała, że taka strategia jest dobra w drodze do sukcesu i się na tym wzoruje. Rozmawiała Agnieszka Niedziałek