Olgierd Kwiatkowski, sport.interia.pl: Ile będzie jeszcze wielkoszlemowych finałów? Jan Zieliński, finalista Australian Open w deblu: Mam nadzieję, że ten nie był ostatni. Chcę osiągnąć jeszcze lepszy wynik. Ale cieszę się teraz z tego, co zrobiłem. Byliśmy w finale. Od dziecka to było moim marzeniem - zagrać na legendarnych tenisowych stadionach Rod Laver Arena, Artur Ashe Stadium. Oglądałem je w telewizji, jak grały tam legendy i rozgrywały legendarne mecze. Wychodząc na kort centralny na finał na myśl o tym, kto tu grał wcześniej, przechodziły mnie ciarki. Nie mam kontroli nad przyszłością, ale mam zamiar wrócić jeszcze na te wielkie stadiony. Czy trener Mariusz Fyrstenberg wam zazdrościł? On w Australii dotarł do półfinału. - Przed turniejem pytaliśmy go z Hugo jaki najlepszy rezultat osiągnął. Mówił o półfinale i że żałował, że to był tylko półfinał. My byliśmy zachwyceni, też chcieliśmy tego, a byliśmy w finale. Trudno było w to uwierzyć. Australian Open to od teraz pana ulubiony Wielki Szlem? - Będę go wspominał dobrze, ale od ubiegłego roku, kiedy pierwszy raz odwiedziłem Australię, jestem nią zauroczony. Zakochałem się w państwie, kulturze, miastach takich jak Melbourne, Sydney. Z radością będę tam wracał co rok. Każdy Wielki Szlem można polubić, choć każdy jest inny. Roland Garros to mekka mojego ulubionego tenisisty Rafaela Nadala i dla mnie pierwszy szlem, w którym osiągnąłem przyzwoity wynik - w zeszłym roku byłem w trzeciej rundzie. O Wimbledonie każdy coś wie - nawet ten kibic, który nie interesuje się tenisem. Nowy Jork to korty z wielką widownią, tłumy ludzi, telebimy, mnóstwo światła. Każdy ten turniej docenia. Jaką rolę w pana sukcesie odegrał Mariusz Fyrstenberg? - Jest delikatny w podchodzeniu do tenisa. Pełni rolę mentora. Trochę mnie prowadził za rękę, bo doskonale jest zorientowany w deblowych realiach. Wie jakie hotele, jakie restauracje wybierać na turniejach, zna supervisorów i wielu ludzi ze środowiska. Pokazuje mi jak przejść przez ten świat i jak najmniej się namęczyć, a jak najlepszy rezultat uzyskać. Długo trwał pana marsz do finału Wielkiego Szlema. Nie przeszkodziły panu w nim studia w USA, chyba nawet pomogły. Jak do tego doszło, że wyjechał pan na studia do Stanów Zjednoczonych? - W czasach juniorskich dostałem mnóstwo ofert z uczelni w USA. Początkowo je ignorowałem. Miałem marzenia małego chłopca, że osiągnę coś wielkiego w tenisie również w singlu. Byłem w czołówce juniorów na świecie, grałem w juniorskich Wielkich Szlemach, w młodzieżowych igrzyskach. Zetknąłem się z twardą zawodową rzeczywistością. Zacząłem grać pierwsze zawodowe turnieje na których moi przeciwnicy nie robili sobie nic z tego, że jestem jednym z lepszych juniorów, często oszukiwali, a moi rodzice musieli cały czas dokładać do mojej kariery. W wieku 18-19 lat zastanawiałem się, jak długo to może trwać - ile trzeba jeszcze dokładać, ile można żyć marzeniami dziecka. Obrałem drogę, którą wcześniej wybrał Marcin Matkowski. On mi też doradzał. Skończyłem uniwersytet, na którym studiował m.in. John Isner. Miałem pełne stypendium sportowe. Mogłem grać i się rozwijać. Nie żałuję tej decyzji. Są tacy komentatorzy, ale nawet sami tenisiści, którzy uważają, że debliści za dużo zarabiają i że ta konkurencja jest niepotrzebna? - Niektórzy chcieli skończyć z deblem, ale nasz sport istnieje. W ubiegłym roku Relly Opelka zatweetował, że debliści są najbardziej przepłacanymi sportowcami na świecie, a miesiąc później pojechał na turniej, grał w debla i brał za to pieniądze. Każdy ma prawo do takiej opinii, ale po co potem robi coś innego? Nie uważacie się jednak za tenisistów drugiej kategorii? - Nie ma co się oszukiwać. Od pierwszej rundy kamery są skoncentrowane na singlistach. Debel rozgrywany jest na bocznych kortach, zawsze w cieniu singlistów. Pod względem treningowym i każdym innym mamy tzw. drugi priorytet. Trzeba to zaakceptować. Nie zmienimy tego. Ale w swoją pracę wkładamy tyle samo wysiłku co singliści i przynajmniej za to chcemy być docenieni. Finansowo deblistom też jest trudniej. Mówił pan o tym, że dopiero miejsce w pierwszej 50. rankingu daje szanse na przeżycie. Chyba teraz po finale Australian Open pod tym względem będzie panu łatwiej. Jest pan 15. deblistą świata. - Nie mogę narzekać. Pieniądze wpłynęły na konto. Ale nie jest to coś, na czym się aktualnie koncentruję. Staram się skupiać na swoim tenisowym rozwoju i jeśli będę go kontynuował, to pieniądze będą. Bo one też są ważne. Trzeba z czegoś wyżyć, utrzymać rodzinę. Jakie są szanse na to, że w tym roku zagra pan w parze z Hubertem Hurkaczem? - Mieliśmy przed sezonem takie plany, by zagrać razem z Hubertem. Jesteśmy wielkimi przyjaciółmi. Po wynikach w Australian Open takie szanse drastycznie zmalały. Hubert skupia się na karierze singlowej, a ja - deblowej. Mam stałego partnera, z którym dostaję się do każdego wielkiego tegorocznego turnieju. Ale czy myślicie o wspólnym występie na igrzyskach olimpijskich w Paryżu? - Jak najbardziej chcemy z Hubertem zagrać debla na igrzyskach, chyba, że ktoś z tyłu rankingu podskoczy. Mamy takich deblistów z okolicy pierwszej setki. A czy jest możliwy występ w mikście z Igą Świątek? - Jeżeli Iga będzie miała na tyle siły i chęci, aby zagrać, jestem otwarty. Czy tenisiści poważnie traktują igrzyska? Często się im zarzuca, że odpuszczają tę imprezę. - Nie są priorytetem w kalendarzu sportowym. Ale dla mnie zawsze wielkim zaszczytem jest występować z orzełkiem na piersi, reprezentować kraj. Marzenia o wygrywaniu Wielkiego Szlema są równomierne z wygrywaniem igrzysk olimpijskich dla kraju. Nie mogę się doczekać występu w Paryżu. Mam nadzieję, że utrzymam ten ranking, utrzymam ten poziom. Do finału Australian Open doszedł pan grając w parze z monakijczykiem Hugo Nysem. Jak nawiązał pan współpracę z tym tenisistą? - Poznaliśmy się w Metz, w turnieju, w którym w parze z Hubertem Hurkaczem wygraliśmy. Hugo po przegranym przez niego finale podszedł do mnie, pogratulował mi i wymieniliśmy się numerami telefonów. Zaimponowało mi to, że jest w stanie podejść do tak niedoświadczonego zawodnika jak ja i docenić to, co zrobiłem. Przedtem w ogóle się nie znaliśmy. Powiedział, że chciałby mieć takiego partnera jak ja po tej samej stronie siatki. W styczniu ubiegłego roku trenowaliśmy razem podczas Australian Open. Singliści nie chcieli trenować z deblistami, tak więc byliśmy trochę skazani na siebie. Od pierwszego treningu coś kliknęło, to co się działo potem to już historia. Patrzymy w przyszłość. Nys ma licencję Monakijczyka. Nie ma pan zamiaru przeprowadzić się do Monte Carlo? - W najbliższym czasie będę często wyjeżdżał do Monte Carlo, ale na treningi. Tam jest świetna pogoda, warunki do treningów. Ale nie chcę opuszczać Warszawy, tu mam rodzinę, dziewczynę, przyjaciół. Jestem szczęśliwy w Warszawie. Rozmawiał Olgierd Kwiatkowski