Już poprzedni sezon był dla Sakkari pełen zwrotów akcji. Nie zanotowała tak dużego spadku jak np. Caroline Garcia, była w stanie obronić swoją pozycję w niektórych turniejach. Tyle że grała bardzo nierówno, kompletnie nie wyszły jej Wielkie Szlemy. Jeszcze w Melbourne zdołała dojść do trzeciej rundy, w trzech kolejnych - mimo bardzo uprzywilejowanej pozycji w drabinkach - odpadała po pierwszych starciach. Owszem, trochę miała przy tym pecha, bo w Rolandzie Garrosie trafiła od razu na Karolinę Muchovą, czyli późniejszą finalistkę, zaś w Wimbledonie na Martę Kostiuk, czyli też zawodniczkę nieobliczalną, wtedy 36. na świecie. I wygrała z nią pierwszego seta 6:0, by drugiego i trzeciego przegrać... Maria Sakkari na dwóch biegunach. Koniec końców - utrzymała się w czołowej dziesiątce Były też jednak i dobre momenty, głównie na początku roku. Półfinały w Linzu (WTA 250) i Dosze (WTA 500), później jeszcze w Indian Wells (WTA 1000), dawały nadzieje na powrót do dyspozycji, która kiedyś pozwoliła Greczynce znaleźć się w najlepszej trójce rankingu. Tyle że na jeden dobry turniej (Madryt, Berlin, Waszyngton), przypadały jeden lub dwa bardzo słabe. A Sakkari grała często, rzadko odpoczywała. Gdy większość czołowych zawodniczek odpuściła, tuż po US Open, turniej rangi 1000 w Guadalajarze, ona do Meksyku się wybrała. I wygrała go - te punkty ostatecznie, po wycofaniu się Muchovej, pozwoliły jej na grę w Cancun w WTA Finals. A choć tam nie zaistniała, przegrała w grupie wszystkie mecze, to i tak skasowała 375 punktów do rankingu, niemal tyle, co za półfinały w Madrycie czy Indian Wells. Takimi krokami Sakkari była w stanie utrzymywać swoją pozycję w tourze. Turniej WTA 500 w Abu Zabi. Maria Sakkari rozbita przez Soranę Cirsteę Ten rok zaczęła tak jak poprzedni - najpierw United Cup, później Australian Open. Po pierwszym z nich mogła być zbudowana, choć rywalki nie imponowały formą, w Melbourne - przegrała już w drugiej rundzie z Rosjanką Eliną Awanesian. Odpuściła turniej w Linzu, pojawiła się za to w Abu Zabi - jako numer trzy w drabince. Miała wolny los w pierwszej rundzie, w drugiej trafiła na Soranę Cirsteę, bardzo nieobliczalną Rumunkę, która do Zjednoczonych Emiratów Arabskich przyleciała po... sześciu porażkach z rzędu. W Australian Open była w stanie wygrać pierwszego seta z Yafan Wang 6:0, w drugim prowadzić 3:0 i... odpaść! Tyle że Abu Zabi jest jakby inna wersja Cirstei - Rumunka gra pewnie, w pierwszej rundzie uporała się po bardzo długim boju z Caroline Garcią, w drugiej nie dała żadnych szans Sakkari. Greczynka fatalnie serwowała, Cirstea w całym meczu miała aż 17 szans na przełamanie, pięć z nich wykorzystała. Żadnego asa, sześć podwójnych błędów, ledwie 55 procent skuteczności pierwszego podania - to bilans 28-latki urodzonej w Atenach, a mieszkającej w Monte Carlo. Rumunka odskoczyła na 4:0, zapewniła sobie ogromną przewagę, po 41 minutach zapisała sobie tę partię na swoje konto (6:2). Drugi set mógł być bardziej zacięty, bo choć Sakkari, co prawda, szybko została przełamana, ale przy wyniku 1:2 sama miała dwa break pointy na remis. Nie wykorzystała ich, za chwilę zaś to Cirstea dopełniła dzieła. Jeden gem, drugi, trzeci - i tak zakończyła to spotkanie, po 77 minutach wygrała 6:2, 6:1. W kolejne rundzie jej rywalką będzie Daria Kasatkina. Greczynka ma zaś o czym myśleć. Przed rokiem nie wyszedł jej turniej w Dubaju, ale w Dosze dotarła do półfinału. I tak samo nierówno było w Sunshine Double: półfinał w Indian Wells i przegrana w pierwszej rundzie w Miami.