Ojciec Agnieszki, Robert Piotr Radwański, grał i trenował w Niemczech. Był początkującym kierowcą, kiedy pojechał tam pożyczonym od swojego ojca samochodem, zabierając z Krakowa żonę i trzymiesięczną wówczas Agnieszkę. Isia, razem ze swą siostrą Urszulą, stawiała w Niemczech pierwsze tenisowe kroki. - Piotrek skończył AWF w Krakowie, więc znał się na sporcie i szybko zauważył, że obie jego córki są sprawniejsze od niemieckich dzieci w tym samym wieku, dlatego postanowił, że będzie z nich próbował zrobić tenisistki - wspomina Władysław Radwański. Kiedy Agnieszka miała pięć, sześć lat wygrywała turnieje organizowane wspólnie dla chłopców i dziewczynek. Siostry Radwańskie już wtedy wykazywały się wyjątkową koordynacją i sprawnością. Ojciec zawodniczek nie chciał, "by mu córki germanizowano", więc postanowił z sześcioletnią Agnieszką i młodszą Ulą wrócić do Polski, ale nie przerwał ich tenisowej edukacji. Zarobił w Niemczech na tyle, że miało starczyć na kupienie ziemi, zbudowanie domu i kortu, na którym mógłby dorabiać jako trener. Okazało się jednak, że wyjazdy na turnieje z córkami pochłaniały tak wiele pieniędzy, że tych przywiezionych z "saksów" wystarczyło tylko na działkę i fundamenty. - Reszta poszła na tenis. Dziewczynki dorastały i trzeba było jeździć na turnieje, a to wiązało się z dużymi kosztami, no i ja stałem się sponsorem tej zabawy - uśmiecha się pan Władysław. Dziadek tenisistek był wówczas ich jedynym mecenasem. Sprzedał dzieła sztuki, które kolekcjonował, by wnuczki mogły się rozwijać. - Jak trafiał się jakiś zewnętrzny sponsor, to od razu chciał ubezwłasnowolnić wnuczki, żądając pełnomocnictwa do reprezentowania ich interesów do 25. roku życia. Oczywiście, nie zgodziliśmy się na to. I tak wegetowaliśmy - dodaje. Rodzina Radwańskich zagrała va banque. Pan Piotr zabierał córki na najmocniej obsadzone turnieje juniorskie w Rosji, Czechach czy na Zachodzie, by Agnieszka z Ulą przebijały się w gronie najlepszych młodych tenisistek Starego Kontynentu. - Piotrek "zajeździł" auto przywiezione z Niemiec, potem wziął moje, ale było mniejsze, co dla czwórki osób stanowiło problem. Nie ukrywam też, że zwłaszcza na Zachodzie, korzystali z najtańszych hoteli, a ponadto na każdy turniej obowiązywało wpisowe, 100 euro od osoby, a więc za Agnieszkę i Ulę trzeba było zapłacić za każdym razem 200 euro, wcale nie tak mało - podkreśla dziadek tenisistek. Sytuacja zmieniła się w 2004 roku, gdy siostry Radwańskie, mając na koncie kilka świetnych występach w turniejach juniorskich (Gdynia, Zabrze, Bergheim, Praga, a przede wszystkim w Pucharze Bohdana Tomaszewskiego - Agnieszka wygrywała singiel i grę podwójną z Ulą), zwróciły na siebie uwagę Polskiego Związku Tenisowego. Ten postanowił włączyć je do grupy sponsorowanej przez Ryszarda Krauzego i w ten sposób po raz pierwszy z wydatków rodziny Radwańskich wypadła istotna część związana podróżami na turnieje. Głośno o Isi zrobiło w 2005 roku, kiedy wygrała juniorski Wimbledon. - W Polsce nikt nie wiedział, że dotarła do finału. Dopiero jak przyszła o tym informacja agencyjna, jedna z telewizji wysłała na gwałt dziennikarza na ten mecz. Ona go wygrała i zdobyła pierwszego swojego Wielkiego Szlema - wspomina Władysław Radwański. W maju 2006 roku Agnieszka zadebiutowała w turnieju WTA. Dostała "dziką kartę" do J&S Cup w Warszawie. I zrobiła w nim prawdziwą furorę. - W pierwszej rundzie wyeliminowała Rosjankę Anastazję Myszkinę, triumfatorkę Rolanda Garrosa sprzed dwóch lat. Potem pokonała Czeszkę Klarę Koukalovą Zakopalovą. I zaczął się szum, bo w Warszawie nie wiedzieli, kto to jest ta Radwańska. Dopiero w ćwierćfinale przegrała z inną Rosjanką Jeleną Dementiewą w trzech setach - mówi dziadek Agnieszki i Urszuli. <a href="http://sport.interia.pl/tenis/news/zainwestowalem-w-te-zabawe,1732201,27">Władysław Radwański: "Zainwestowałem w tę zabawę "</a>