Olgierd Kwiatkowski, sport.interia.pl: Jest pan jednym z najbardziej utalentowanych i już z wielkimi sukcesami polskim sportowcem wśród nastolatków. Co zrobić, żeby te sukcesy powtórzyć potem wśród seniorów? Miłosz Redzimski, mistrz Europy do lat 21 w tenisie stołowym w singlu i deblu: Nie śledzę swoich rówieśników, którzy uprawiają inne sporty. Na pewno mają ogromne sukcesy. Czy w tenisie stołowym, czy w innych dyscyplinach było jednak dużo zawodników z sukcesami w kategoriach młodzieżowych, ale potem zgaśli i o nich zapomniano. Staram się więc nie myśleć o tym co osiągnąłem, ale o tym co mogę jeszcze osiągnąć. Cały czas intensywnie trenuję, w życiu staram się być zdyscyplinowanym i kontynuować pracę teraz na coraz wyższym poziomie. Często się zdarza, że kiedy młodzi zawodnicy odnoszą tak wcześnie sukces, to potem "uderza im woda sodowa do głowy". Uniknie pan tego zjawiska? - Pod jednym względem pomaga mi to, że tenis stołowy, przynajmniej w Polsce, nie jest tak bardzo popularny. Jesteśmy w cieniu innych sportów i sportowców, nawet po sukcesach wśród seniorów. Nie przyciągamy wielkiej uwagi i może to naprawdę dobrze. Poza tym ja żyję w swoim własnym skromnym świecie: dom, hala treningowa, dom. Nie śledzę tego, co o mnie piszą media. Ma pan dopiero 17 lat i mnóstwo osiągnięć, które z nich są najważniejsze? - Najbardziej spektakularnym sukcesem była obrona tytułu mistrzostw Europy do lat 21. To się wydarzyło dwa tygodnie temu w Macedonii. Dokonałem tego jako pierwszy zawodnik w historii. Ale doceniam ogromnie to, że byłem w stanie pokonać legendy tenisa stołowego - Timo Bolla, Dimitrija Owczarowa, Trulsa Moregarda. Był pan skazany na tenisa stołowego? Myślę tu o pana ojcu, dziś trenerze kadry narodowej, ale dawniej wielokrotnym medalistą mistrzostw Polski, reprezentantem kraju. - Bardzo długo uprawiałem jednocześnie dwa sporty - piłkę nożną i tenis stołowy. Sam musiałem wybrać i zdecydować. W piłkę grałem w niewielkiej, ale bardzo dobrej szkółce piłkarskiej Sportingu Grodzisk Mazowiecki. Zaliczyłem kilka występów w lidze młodzieżowej. Przeżyłem wspaniałą piłkarską przygodę, aż w końcu ostawiłem na tenis stołowy, bo uznałem, że będę miał lepsze warunki do rozwoju. Tata dobrze mnie wprowadził do tej dyscypliny, bardzo zadbał o o profesjonalny trening. Podpatrywałem też najlepszych zawodników i to również mi bardzo pomogło. Dziś jest pan najlepszy w Europie w swoich kategoriach wiekowych, a jaki dystans dzieli pana od Azjatów, a przede wszystkim Chińczyków? - Nie ma wielu Chińczyków w moim wieku lepszych ode mnie, ale nadal jest ich kilku. Ostatnio grałem ćwierćfinał mistrzostw świata do lat 19 z Chińczykiem i przegrałem z nim dosyć gładko. Był Bardzo dobrze wyszkolony technicznie, silny i szybki. Mają jeszcze paru takich zawodników, a ja muszę ich gonić. Może trzeba trenować tyle, ile trenują Chińczycy? - Staram się podnosić liczbę jednostek treningowych i uważam, że trenuję dużo. Normalny trening u mnie trwa sześć godzin dziennie i w tym czasie mam zajęcia tenisowe, ale też trening przygotowania ogólnorozwojowego czy rozciąganie. Głównie jednak ćwiczę przy stole. Wiem, że Chińczycy trenują dużo więcej, nie wiem czy poświęcają na swoje zajęcia osiem godzin dziennie, czy jeszcze więcej, ale widać po nich, że poświęcają się całkowicie. Obserwuję ich na turniejach. Oni w ogóle nie mają życia towarzyskiego. Żyją tylko w świecie swojego sportu. Gdyby pan miał okazję robić teraz wywiad z chińskim tenisistą stołowym, to nie miałby pan o czym pogadać. Oni naprawdę niewiele wiedzą o świecie. W Europie jest niesamowity pana rówieśnik Francuz Felix Lebrun, zwycięzca igrzysk europejskich. Na czym polega jego fenomen? - Wspomniałem panu przed chwilą, że Chińczycy nie mają życia poza tenisem stołowym, bo tak po prostu jest. Felix to jest taki francuski Chińczyk, który skupia się tylko na naszym sporcie. Nie ma czasu dla siebie. Posiada niezwykły talent, zawsze w pełni skupiony gra innym stylem niż większość zawodników i gra bardzo szybko. Ma długą karierę przed sobą. Skoro tak dużo trenujecie, macie w ogóle czas na naukę, na szkołę? - Do niedawna chodziłem, ale przepisałem się na tryb e-learningowy i raz w miesiącu piszę egzaminy. Przy tak intensywnym treningu i licznych startach nie jestem w stanie chodzić regularnie do szkoły. Uczę się w domu i piszę egzaminy. Cel na ten sezon to start w igrzyskach olimpijskich w Paryżu, czy raczej myśli pan o kolejnych w Los Angeles? - Marzę o występie w Paryżu. Dążę do tego, aby zakwalifikować się z rankingu, ale jeżeli się nie uda to możliwe, że dostanę szansę gry w kwalifikacjach kontynentalnych. Sądzę, że mogę awansować na igrzyska. Wylatujecie właśnie na Drużynowe Mistrzostwa Świata do Busan w Korei Południowej. Tam będziecie również toczyć walkę o kwalifikacje olimpijską, ale okazuje się, że ogromnym problemem mogą okazać się stoły. Nie trenowaliście na stołach, na których rozegrane zostaną te mistrzostwa. Ale czy to ma naprawdę tak duże znaczenie? - Na każdym turnieju są inne stoły, inne piłki. Trzeba inaczej planować trening, przygotowania. Jeżeli ktoś gra wyczynowo zmiana stołu powoduje, że właściwie uprawiamy inny sport, bo na jednym stole piłka się ślizga, na innym staje, ale odbija się pod innym kątem, ma więcej bądź mniej rotacji, jest bardziej twarda albo bardziej miękka. Nie widać tego gołym okiem, ale różnice są ogromne, dużo większe niż na przykład różnice w grze w tenisie ziemnym na trawie i na mączce. Często się słyszy, że pan, ale też Maciej Kubik i Samuel Kulczycki jesteście w stanie nawiązać do złotych czasów polskiego tenisa stołowego i sukcesów Andrzeja Grubby i Leszka Kucharskiego. Pan w ogóle kojarzy te nazwiska? - Oglądałem filmiki z ich występami w Internecie. Muszę się przyznać, że wiem o nich niewiele. Byłem zafascynowany zawodnikami z naszej ery, tenisistami stołowym z Chin, Timo Bollem, Francuzem Simonem Gauzy, który miał wyjątkowe czucie piłki. Na nich starałem się wzorować, ale pamiętam o naszych dawnych mistrzach. Rozmawiał Olgierd Kwiatkowski