Maciej Słomiński, Interia: Gdyby żył, Andrzej Grubba obchodziłby 64. urodziny. Pamiętał pan zawsze, żeby zadzwonić z życzeniami? Andrzej Person, dziennikarz sportowy, senator RP trzech kadencji: - Pamiętałem zawsze o jego urodzinach, co nie było specjalnie trudnym zadaniem, bo moje są tego samego dnia. Przeważnie to on dzwonił pierwszy, był niesamowitym pedantem, bardzo uporządkowany, myślę że również to pomogło mu odnieść sukces w tenisie stołowym, sporcie wymagającym tysięcy powtórzeń. Mówi się, że Andrzej Grubba z Leszkiem Kucharskim przenieśli tenis stołowy ze świetlic na salony. - Sama prawda. Wcześniej to był sport kolonijno-świetlicowy, grało się po lekcjach w szkole w oczekiwaniu na rodziców, albo na wakacjach na zmianę z badmintonem. Grubba z Kucharskim przenieśli ten sport do hal, gdzie na mecze Superligi brakowało biletów. Ba, na mecze ich klubowej drużyny, gdańskiego AZS-AWF też! To pokazuje skale ówczesnej popularności tenisa stołowego. To się nie powtórzy. Do czego to można porównać na dzisiejsze pieniądze? - Sprawy nieporównywalne, ale spróbujmy. Niedawno rozmawiałem z menadżerką Igi Świątek, sugerując, żeby turniej w Warszawie przenieść na Stadion Narodowy, na którym przecież grali siatkarze. Życzę Idze, żeby grała jeszcze 20 lat, ale nie wiadomo co będzie jutro, sport ma to do siebie, że trzeba swoje 5 minut wykorzystać. Wydawało się, że Robert Kubica będzie przez lata na szczycie popularności...Andrzejowi było dużo trudniej niż dziś, bo też czasy były trudniejsze. To brzmi dziś jak wymyślona anegdota, ale bywało tak, że on szedł do McDonalda w Sztokholmie czy innym Goeteborgu, a my, dziennikarze już niekoniecznie, diety mieliśmy chudziutkie. On skracał dystans i zabierał nas ze sobą. W dobie internetu czas przyspieszył, zdarza się, że dziś nie pamiętamy, kto był bohaterem wczoraj. Od śmierci Grubby minęło już 17 lat, a mimo to jest nadal pamiętany i zaryzykuję - kochany. - Ma pan absolutną rację. Andrzej w wielu dziedzinach był prekursorem, był jednym z pierwszych sportowców, którzy dbali o swój wizerunek. Nie było sytuacji, by się nie zatrzymał przy którymś z dziennikarzy i odmówił wypowiedzi. Zapraszał nas na kawę, ale nie robił tego z wyrachowania, tylko taki był - był po prostu dobrym człowiekiem. Tylko i aż tyle. Nie kalkulował, że jeśli mnie zaprosi, to ja potem dobrze o nim napisze. Nie było i nie ma drugiego takiego sportowca, który miał taką relację z dziennikarzami. No, ale to nie ze względu na relację z dziennikarzami Grubba jest pamiętany do dziś. - W dobie statystyk, patrzy się ile kto zdobył złotych medali, tych akurat nie miał tak wiele. Andrzej opowiadał mi kiedyś o finale któregoś z turniejów, w finale którego grał ze Szwedem Janem-Ove Waldnerem, było 20, grało się wtedy do 21. Nagle przypomniał sobie, że pochodzi z małej wioski na Pomorzu, Zelgoszczy, nikt z tej wsi nie zarobił tyle przez całe życie, ile on w tym turnieju. W sporcie trzeba mieć "instynkt killera". On go nie miał. - W sporcie trzeba niestety być bezlitosnym, nie chodzi o to, żeby być bandytą, który przegryza tętnicę, ale nie można mieć sentymentów. Andrzej tego nie miał, często był za delikatny, za grzeczny, trudno co robić? Taki się urodził, ale być może dzięki temu paradoksalnie jest pamiętany do dziś, za swą piękną grę i postawę fair play? To jest fajne i romantyczne z naszego dziennikarskiego punktu widzenia, ale niestety medali nie daje. To, że był znany i lubiany to mało powiedziane. Gdyby był aktorem dali by mu nagrodę za całokształt twórczości, ale niestety, sport to nie Hollywood. Grubba kojarzy się z pięknymi porażkami, nie wygranymi - Już nie róbmy z niego takiego wiecznego przegranego. Wygrał w cuglach piekielnie mocno obsadzony Puchar Świata w 1988 r. w Wuhan o którym ostatnio głośno z innych powodów. Wygrał turniej TOP12 w Barcelonie w 1985 r., bardzo prestiżowy turniej. Wygrał wreszcie plebiscyt dla najpopularniejszego sportowca Polski w 1984 r., gdzie piłkarze dwa lata wcześniej byli trzeci na mundialu, a w lekkoatletyce byliśmy potęgą, tymczasem zwyciężył przedstawiciel dyscypliny niszowej. Jaka była relacja Grubby z Kucharskim? - Nie chcę powiedzieć, że ich relacja była taka jak Roberta Lewandowskiego z Kubą Błaszczykowskim, to byłoby za proste, ale coś w tym stylu. Byli kompletnie inni charakterologicznie. Leszek był cichy, ale do czasu. Jak się wkurzył, wziął stół na plecy, trzeba było uciekać, przecież mógł zabić. Mieli różne okresy, gdy wygrywali, trudno żeby się boczyć na siebie. W pewnym sensie "Gruby" był podobny do "Lewego". W jakim? - Obaj stosunkowo późno dojrzeli jako sportowcy. Lewandowski miał tylko pojedyncze epizody w reprezentacjach młodzieżowych. Gdy Kucharski zostawał mistrzem Europy juniorów, Grubba jeszcze rzucał oszczepem lewą ręką, był chyba nawet rekordzistą juniorów województwa gdańskiego, grał też w piłkę ręczną. Leszek był gwiazdą praktycznie od urodzenia, gdy nastoletni Grubba przyjechał do Gdańska ze wsi mówili na niego "wieśniak", ale to było dobrotliwe. Czy gra lewą ręką w tenisa stołowego przez leworęcznego Grubbę mogłaby coś zmienić w jego karierze? - Granie lewą ręką na bekhend rywala dałoby mu więcej medali i większe szanse z Chińczykami, którzy grali uchwytem piórkowym. Były prace naukowe, mówiące o tym, że gdyby Grubba cofnął prawą nogę, mocniej uderzałby z forhendu, ale on świadomie robił inaczej, by mocniej uderzać z bekhandu. Grał technicznie, nie siłowo, tym też ujmował widzów. Był zjawiskiem, za nim poszli Szwedzi z moim imiennikiem Jorgenem Perssonem, który był na siedmiu igrzyskach olimpijskich, na czele. To by wyjaśniało pana zainteresowanie tenisem stołowym - zbitka Andrzeja (od Grubby) i Persona (od Perssona) musiała dać wynik ping-pongowy. - Jorgen Persson - niesamowity człowiek, który "podpadł" nam na igrzyskach w Seulu, gdy wygrał w drugiej rundzie z Andrzejem, który był faworytem tego turnieju po triumfie w Pucharze Świata. Persson przyjeżdżał na memoriały Andrzeja organizowane przez jego żonę Lucynę. Przyjechał na pogrzeb, znakomity człowiek. Jego kariera sportowa to też pewien niedosyt, jak u Andrzeja - był dwa razy czwarty na igrzyskach olimpijskich. Kiedyś zagaił mnie: - Ty jesteś senatorem, dużo możesz. - A co chodzi? - Załatw, żeby na igrzyskach grało tylko dwóch zamiast Chińczyków, wtedy zdobędę upragniony medal. Poza tym zdobył liczne tytułu mistrza świata, Europy itd. Napisał pan kiedyś: "Andrzej Grubba mówił - mogę grać z każdym, byle by miał skośne oczy". - Bali się go. Grubba przecierał szlak zwłaszcza dla Szwedów. Byliśmy na turniej w Sodertalje, podchodzi do nas jakiś ważny Szwed, okazuje się, że dyrektor hali, zaprosił nas na kawę. Szwed mówi, że bardzo garnie się do sportu i tak dobrze się zapowiadał na ping-pongistę, ale przerzucił się na tenis. To świetnie, a jak mu idzie? - Andrzej jak zwykle uprzejmy. - Chyba nieźle, bo my się Borg nazywamy. Jak to się stało, że panowie nawiązaliście tak bliską relację? Mówi się, że Andrzej to nie imię, a styl życia. - Gdy przychodzą sukcesy, wokół sportowców pojawiają się dziennikarze. Ja urodziłem się we Włocławku, gdzie nie było żadnego sportu na poziomie ligowym, oprócz tenisa stołowego, stamtąd wyniosłem znajomość tej dyscypliny, więc "Gruby" widział, że znam się lepiej od reszty dziennikarzy. Raz czy drugi poprosił, żeby zabrać go z lotniska, bo mieszkałem blisko na Ochocie. Potem poznały się nasze rodziny. Byliśmy bardzo blisko, również rodzinnie, zresztą jesteśmy do dziś. Z Lucyną widujemy się bardzo często, z żoną spędzamy pół roku w Sopocie. Grubba i Kucharski przenieśli tenis stołowy ze świetlicy na salony, dziś trwa proces odwrotny. - Telewizja nie potrafi "sprzedać" tej dyscypliny. Dominacja Azjatów jest ogromna, różnica jest tylko na plecach zawodnków, w nazwach krajów, ciężko zakochać się w takim sporcie, ciężko się identyfikować z zawodnikami. Pan był jedną z podpór tygodnika "Sportowiec", na którym wychowały się tysiące kibiców. Jak wytłumaczyć fenomen tego pisma? - Polski kibic jest kibicem sukcesu, trzeba to jasno powiedzieć. Tenis stołowy idealnie wszedł w głód sukcesu. Nic dziwnego, że Andrzej stał się supergwiazdą. Wszyscy chodzili z rakietą pod pachą na Nowym Świecie, gdy Wojtek Fibak wygrywał. Ludzie przystawali na ulicy, by usłyszeć czy Szurkowski wygrał lotny finisz w Kcyni. No i piłkarskie mistrzostwa roku 1974 - oglądalność była na poziomie 100 procent, nie było ani jednego roweru, ani jednego samochodu na ulicy, żadnego sklepu otwartego, oglądali wszyscy, starsze panie, które nic rozumiały z tego meczu, pytały się w których nasi, a nie było kolorowych telewizorów. Nie było internetu, czekano od 6 rano, czy w kiosku jest już "Przegląd Sportowy", a w tygodniu czekało się na "Sportowca", gdzie były artykuły o Jerzym Kuleju, Kazimierzu Deynie, Ryszardzie Szurkowskim, czy nawet Erwinie Ryś-Ferens - ludzie byli żądni informacji o gwiazdach. W "Sportowcu" byli ludzie, których nie interesowało pisanie o spuście surówki w Hucie Katowice i wydobyciu w kopali Manifest Lipcowy. To byli dziennikarze nie gorsi niż tworzący ówcześnie Ryszard Kapuściński czy Krzysztof Kąkolewski. Redakcja "Sportowca" była rodzajem klubu towarzyskiego, gdzie przychodzili wszyscy od Janusza Zaorskiego po Józefa Hena, dyskusje dotyczyły niekoniecznie tego czy Naprzód Lipiny wygrał 2-1 z Gryfem Wejherowo. W ramach treningów uzupełniających nasi tenisiści stołowi grywali w piłkę nożną. Leszek Kucharski mówił mi, że ostatnią bramkę w życiu Grubba strzelił z jego podania. - Dwóch moich największych bohaterów sportowych, których mam szczęście nazywać swymi przyjaciółmi to Andrzej Grubba i Zbyszek Boniek. Ten drugi był trudny do upilnowania w polu karnym i jest trudny do upilnowania poza boiskiem. Na "Zibiego" nie dam złego słowa powiedzieć, od dnia kiedy byłem z nim na Heysel w 1985 r., że on wytrzymał to ciśnienie, młody wtedy człowiek, tyle tych trupów wyciąganych...Potem rano pobudka i lot z przesiadką to Tirany. I on tam strzela bramkę na wagę naszego awansu na mundial. Nie widziałem większego wydarzenia w polskim sporcie. Pogrzeb Grubby był wielkim wydarzeniem, zgromadził tysiące żałobników. - To prawda, wtedy było widać jak bardzo był kochany. Przejechały autokary kibiców z Niemiec, gdzie kiedyś grał i mieszkał. Na pogrzeb przyjechało sporo osób z Izraela. Jeden z przybyszy wziął mnie pod rękę i mówi: wie pan, przed wojną pierwszy Polak w mistrzostwach Polski był szósty. To świadczy jak daleki zasięg miały jego sukcesy, jak wiele osób tym żyło, ile osób było z niego dumnych. Wszędzie gdzie byli Polacy, o Andrzeju było głośno. Co by pan powiedział Andrzejowi Grubbie na urodziny, gdyby była taka możliwość? - Powiedziałbym, że może być dumny ze swojej rodziny, z synów, którzy są bardzo przyzwoici, dobrze wychowani, a pamięć o ojcu jest dla nich absolutnie kluczowa. Zresztą moje słowa byłyby niepotrzebne, Andrzej na pewno patrzy z góry patrzy i uśmiecha. Rozmawiał Maciej Słomiński