Biało-czerwony czempion zrewolucjonizował współczesne karate, rozpropagowując autorską formułę full-contact. Kiedy ta odniosła sukces, Bombolewski został zmuszony do odejścia ze światowej federacji. Dlaczego? Na to - i wiele innych pytań - odpowiada w rozmowie z Interią. Jakub Żelepień, Interia: O co poszło między panem a WUKF - Światową Unią Federacji Karate? Paweł Bombolewski, wielokrotny mistrz świata i Europy w karate: Wątków było wiele, ale poszło przede wszystkim o tak zwane karate zawodowe, które osobiście stworzyłem. Zainwestowałem w to wiele własnych pieniędzy, które teraz poszły w pewnym sensie na marne. Wypromowałem ideę karate zawodowego, a teraz zarabia na tym ktoś inny. Tak czasem w tej branży bywa. Komuś przeszkadzało, że pańska formuła karate zawodowego - czyli tak zwany full contact - była tak popularna? To zwykła zazdrość? - W pewnym sensie tak. Walki full-contact na punkty z możliwością nokautu okazały się wielkim sukcesem. Streamowaliśmy je na żywo w formule pay-per-view, a później przekazaliśmy prawa transmisyjne poważnym graczom na rynku medialnym. Wykręcaliśmy nieosiągalne wcześniej zasięgi w mediach społecznościowych. Stało się to komuś solą w oku i w WUKF postanowiono przywłaszczyć sobie mój pomysł. To zmusiło mnie do pójścia własną drogą. Rozstanie pewnie nie było pokojowe? - Nie do końca pokojowe, tak bym to ujął. Było widmo włóczenia się po sądach belgijskich, bo WUKF zarejestrowany jest właśnie w tym kraju. Uznałem jednak, że szkoda mojego czasu. Wolę tworzyć zamiast niszczyć. Czas, który poświęciłbym na walki w sądzie, spożytkowałem na założenie nowej, własnej federacji. Ile pieniędzy pan stracił przez odejście - bądź też bycie wyrzuconym - z WUKF? - Mnóstwo. Mógłbym sobie za nie zapewnić dużo lepszy komfort życia. Myślę, że to ponad 100 tysięcy złotych z własnej kieszeni. Warto było? - To było totalne novum na rynku dwa lata temu. Nikt przede mną nie zrobił w karate walk zawodowych w takiej formule. Walki full-contact traktowałem jak własne dziecko, patrzyłem, jak się rozwijają. W tym sensie było więc warto. Teraz jednak jest mi nieco przykro, kiedy widzę, że WUKF wykorzystuje w celach promocyjnych nasze plakaty czy filmy. Na ich gali wystąpią zawodnicy, których sam zwerbowałem. Sukces pójdzie na konto kogoś innego. Cieszę się, że zarejestrowałem przynajmniej logo Professional Karate w urzędzie patentowym. Tego nie mogli już mi zabrać. Logo przeniósł pan do swojej nowej federacji - Ultimate Karate Federation. Powoli się rozkręcacie, za wami trzy gale w Szczecinie, w listopadzie odbędzie się czwarta. - Tak, pomysłów nam nie brakuje. Dodaliśmy dwie nowe formuły: World Tour, czyli cykliczne turnieje w różnych miejscach świata, i Champions League, czyli walki drużynowe. Zespoły liczą po pięciu zawodników, którzy po kolei toczą pojedynki. Wygląda na to, że w karate jest trochę innowacji i może być to atrakcyjny sport. Dlaczego więc Międzynarodowy Komitet Olimpijski uznał, że dyscyplina, która debiutowała na igrzyskach w Tokio, nie pojawi się już w Paryżu? - Widząc konflikty - nie tylko ten mój, ale i wiele innych - które trawią środowisko karateków, Komitet Olimpijski uznał, że nie ma sensu się w to pchać. Poza tym reguły są niejasne dla widzów. Mamy przykład chociażby z Tokio. W finale jednej z wag Irańczyk otrzymał kopnięcie od zawodnika z Afryki i został znokautowany. Zgodnie z zasadami karate amatorskiego, za zbyt silne ciosy zawodnik jest dyskwalifikowany. Wyszło więc na to, że gość, którego znieśli z maty, dostał złoty medal, a ten, który de facto wygrał walkę, musiał zadowolić się srebrem. Moim zdaniem przyszłością karate nie są igrzyska, ale profesjonalizacja tego sportu i organizacja porządnych gal - czyli to, co robimy. Chcecie być konkurencją dla MMA? - Trochę tak, ale nie chcemy tego aż tak upraszczać. Wciąż będą obowiązywały zasady i punktacja z karate z tą tylko różnicą, że można wygrać przez nokaut. W ostatnich miesiącach furorę zrobił serial Cobra Kai - sequel serii filmów Karate Kid. W serialu reżyser przekonywał nas, że karate to sztuka, filozofia życia i coś znacznie więcej niż po prostu bijatyka. Pan tymczasem mówi o zbliżaniu się do MMA. To brzmi jak cios dla tych, którzy podchodzą do karate w sposób romantyczny. - To jest bardzo ciekawe pytanie. Tworząc dwa lata temu karate full-contact, chciałem, aby była w tym wszystkim nutka kontrowersji. Z drugiej strony wystarczy spojrzeć na nasze konferencje prasowe, aby zrozumieć, że nigdy nie będziemy drugim UFC. Nie ma trash-talkingu, nie ma wulgaryzmów, zawodnicy szanują się nawzajem. Na pewno nie zrezygnujemy też z ukłonów przed walkami. Szanujemy tradycję i chcemy, żeby sporo tej - jak pan to ujął - filozofii karate pozostało. Czyli hybryda. - Tak. Chciałbym, żeby zawodnicy wzorowali się kimś takim, jak Mamed Chalidow. To zawodnik, który odróżniał dobro od zła, szanował swoich rywali. Zawsze miał w sobie coś więcej niż tylko chęć pokonania przeciwnika. O to w tym chodzi. Nie boi się pan tego, że choć w jakimś stopniu organizowane przez pana gale będą tym uduchowionym karate, to jednak przez swoje zbyt postępowe podejście, narobi pan sobie jeszcze więcej wrogów? - Może tak być... A może ma pan już tylu wrogów, że teraz to bez różnicy? - Nie chciałem tego mówić, ale skoro pan już to powiedział...Tak to jest w tym sporcie, że im wyżej się zachodzi, tym więcej ma się wrogów. Teraz tworzą się nawet koalicje przeciwko mnie. Z drugiej jednak strony pozyskuję też coraz więcej entuzjastów swojego pomysłu na rozwój karate. Zawsze są dwie strony medalu. Wspomnieliśmy krótko o tym, że w listopadzie zorganizuje pan czwartą galę swojej nowej federacji. Czego możemy się spodziewać? - Gala UKF 4 odbędzie się 13 listopada w Szczecinie. Mamy już sprawdzony obiekt, w którym mata jest bardzo blisko widowni, co zawsze fajnie wygląda w telewizji. Najprawdopodobniej będziemy mieli cztery pojedynki. W walce wieczoru zawalczy Wiktor Adamski, którego rywalem będzie Włoch - Emanuele Natale. Wiktor to bardzo widowisko zawodnik - lubi rzucać, wykorzystuje elementy judo, często wygrywa przez nokaut. Zrobi pan taką galę, że zatęsknią za Pawłem Bombolewskim w WUKF? - Mam tam grono przyjaciół, które od początku za mną tęskni. Ci, którzy są przeciwko mnie, zawsze będą przeciwko, nieważne, ile dobrego bym zrobił. Ale spokojnie, historia biznesu widziała już niejeden wielki powrót. Nie wyklucza pan tego? - Oczywiście, że nie. Ludzie, którzy są teraz na stołkach, za kilka lat zostaną zmienieni. Znam ich mocne i słabe strony. Nie wykluczam, że kiedyś tam jeszcze trafię. Teraz jednak cieszę się tym, co jest i rozwijam swój nowy projekt. Rozmawiał Jakub Żelepień