Artur Gac, Interia: Gdy człowiek przyjeżdża w takie miejsce, dużego symbolu wielkich sukcesów polskich zapasów i polskiego sportu, widzi w Dębicy swoje popiersie, to serce zaczyna mocniej bić? Roman Wrocławski, mistrz świata w zapasach z 1982 roku (waga 100 kg): - Nie. Nie chciałbym być za bardzo oryginalny, ale posiłkując się słowami wspaniałej piosenki: "to były piękne dni". Kalendarz nie zna takich dni. A Marek Grechuta śpiewał, że ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy. Dla mnie ważne jest jutro, a należę do życiowych optymistów. I odczuwam głęboką nostalgię, że to, co było tak wspaniałego, zniknęło. Tego nikt nie bronił. Ja próbowałem, ale wyszedłem na pewnego rodzaju oszołoma i wariata. I dla mnie to jest bolesne. To, co było wczoraj, jest już tylko czymś w rodzaju post scriptum. Co mi z tego, co było wczoraj? Szczerze mówiąc już nawet nie bardzo pamiętam, że byłem mistrzem świata. Niemożliwe. - Zamiast żyć przeszłością chciałbym, żeby znów grano dla nas hymn i zawieszano złote medale. A kończy się tak, że jedziemy na igrzyska do Paryża i się kompromitujemy. Jak ludzie patrzą z boku na te wojenki, które się pojawiają, to widzą w tym coś w stylu szemranego tanga. Gdzie te piękne czasy, gdy naszą flagę wciągano na maszty? Bo robienie tego, co obecnie, tylko po to, żeby para szła w gwizdek, jest bez sensu. Wielu powie, że oceniać zawsze łatwo. W panu byłoby jeszcze na tyle werwy i chęci, by coś dać z siebie dla dobra zapasów? - Ja jestem, jak zawsze, zdecydowany. Jestem funkcjonariuszem, który jest w stanie stanąć do każdej sytuacji. Jestem gotowy tych ludzi, którzy są odpowiedzialni za obecny stan polskich zapasów, bezwzględnie ukrzyżować i tym samym rozpocząć misję od nowa. Bo tam, gdzie nie ma kary, nie ma końca miary. Przed momentem użył pan metafory? - Oczywiście. Ja zawsze lubiłem kwiecisty język. Natomiast muszą nastąpić zmiany, bo nie może być tak, że przez ostatnie 25 lat tę dyscyplinę naprawia wielu tych samych ludzi. W tym sensie przekleństwem polskich zapasów stał się wynik na igrzyskach olimpijskich w Atlancie. Od tego czasu stale naprawiają to wszystko, co popsuli. I nieustannie jest to samo. Panowie Zawadzki, Wolny, Tracz czy Stępień są ludźmi, którzy przy mnie się tworzyli. Jak ja już byłem mistrzem, to oni wchodzili. To byli wspaniali zawodnicy, nie kwestionuję ich wielkich karier, sam chciałbym być mistrzem olimpijskim, a zostałem tylko mistrzem świata, natomiast nie są żadnymi trenerami, ani działaczami. Oni do tego nie dorośli. To jest brutalna prawda, której nikt nie chce słuchać. Wszyscy od razu się obrażają i jest gadanie, żeby im nie ubliżać. A oni po prostu mylą słownictwo. Prezes Supron nie stanął na wysokości zadania, okazało się, że po prostu unicestwił polskie zapasy. Przy czym to już jest żałosne, że w mediach próbuje klęskę przerobić w sukces. Wie pan, kogo interesuje piąte, szóste czy siódme miejsce na olimpiadzie? Z Andrzejem Supronem byłby pan w stanie podać sobie ręce? - Na razie nie. Trwa bardzo szorstka przyjaźń, Andrzej zachował się bardzo nie fair. Powiedziałem to już publicznie i wszyscy to wiedzą. Chodzi o to, że rzekomo miał pan już obiecaną funkcję głównego trenera kadry, a także nazwanie pana tajnym współpracownikiem? - Proszę pana, ja już byłem z nim dogadany i nawet kupiłem bilet ze Stanów. Przecież, w pewnym sensie, działałem na jego korzyść jako spin doktor, usuwając kontrkandydatów. On musi zdać sobie sprawę z tego, że startował wcześniej kilka razy i zawsze był niewypał. Dopiero moje działania na cichym i bezimiennym froncie, a także wielu innych ludzi, doprowadziły do tego, że został prezesem. Jak nim został, to wypiął się na ludzi. A przecież już wszystko było ustalone, uregulowałem sobie sprawy emerytalne w Ameryce. Wspomniał pan o wydarzeniach na gali 100-lecia polskich zapasów. Mnie zarzuca się różne rzeczy, choćby ta osławiona niby-współpraca. Z dokumentów ma wynikać, że był pan zarejestrowany jako tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa. - Powiedziałem już: pokażcie mi mój podpis, a wtedy się ustosunkuję. Ja nigdy nie zaprzeczałem, ale również nie potwierdzam. Pewnych rzeczy nie mogę powiedzieć, a są one wprost nie do uwierzenia. Mogę tylko powiedzieć, że w owym czasie kupiłem sobie tych obywateli, bo byli mi potrzebni do moich niecnych gier. To jest brutalna prawda. Jeśli komuś zrobiłem krzywdę, jestem otwarty na konfrontację. Ja żyję. I mogę wskazać tych funkcjonariuszy, którzy po prostu byli na moich usługach. Nie ma żadnego problemu. Ma pan poczucie, że wielu osobom wyrządził pan krzywdę? - Ja żadnej krzywdy nikomu nie robiłem. Natomiast jest takie powiedzenie, że ryba rybą się żywi. Szachownica życia powoduje, że nie ja pierwszy, ani ostatni grałem tę partię. Może mój największy problem polega na tym, że używam niewłaściwego słownictwa? Tak samo, jak kiedyś w pięknej książce "Czy to prawda?" użyłem sformułowania, że na lewo i prawo kupowałem oraz sprzedawałem walki. Wybrzmiało to zupełnie jednoznacznie, tymi słowami w swojej książce ukręcił pan na siebie bicz. - Wtedy byłem jeszcze niedoświadczonym literatem, a słowo "sprzedawałem" ludzie zrozumieli dosłownie. Oni myślą, że ja szedłem do rywali i dawałem im kasę lub przyjmowałem, żeby pojedynek miał określony wynik. Więc co konkretnie miał pan na myśli? - Kariera jest długa, najbardziej liczą się te walki, które są o wielką stawkę, czyli igrzyska, mistrzostwa świata i Europy. A reszta? Jedzie pan na jakiś turniej do Szwecji, gdzie spotyka swojego kumpla. Czy jest logiką rzucać się tam na niego na całość? Czy ja na przykład nie mogłem mieć słabszego dnia? Czyli kalkulował pan? - To nawet nie kalkulacja, ile po prostu serdeczność. Umówmy się, zapasy są bardzo specyficzne, to jest sport walki. Jak sobie przypominam, nas nikt nigdy nie kochał, ani nie ubóstwiał. Myśmy musieli wszystko brać sobie od życia sami. Zresztą moja dewiza jest prosta i jasna: jeśli proszę, a czegoś mi nie dają, to biorę sobie sam. Osobliwa dewiza. - To pana zdanie. Mnie otacza jakiś mir mitów, niedomówień i przeróżnych historii, które nigdy nie miały miejsca. I dochodzi do tego, że na stuleciu polskich zapasów wstaje mój niby przyjaciel i pod moim adresem mówi "TW". Prezes Supron? - Tak jest, to żenujący facet. Ja mu nie wytykam jego rzeczy, a stawia mnie w takiej sytuacji. Mało tego, nie ma klasy ani kultury osobistej, bo jeśli nawet jestem taki, siaki czy owaki i prywatnie może mnie pan nie lubić, to winien wysłać zaproszenie na takie wydarzenie, bo też coś zrobiłem dla tego sportu. Uważam, że taka gala, która jest opowieścią o stu latach historii dyscypliny, nie jest najszczęśliwszym miejscem do personalnych przytyków. - I o to właśnie mi chodzi, jest to godne pożałowania. Mam nadzieję, że środowisko w jakiś sposób się obudzi. To jest próba dla tych z najmocniejszym głosem, czy są gotowi na zmiany. Ja jestem gotowy stanąć na czele. Jako prezes? - Oczywiście. Inne stanowiska mnie nie interesują. Ja muszę mieć pełnię władzy, żeby mieć możliwość przeprowadzenia zmian, czyli wyczyszczenia wszystkiego, by wpuścić coś nowego i świeżego. Ja w sportowej dżungli, świadomie spędziłem pół wieku. Dziś mam 70 lat, a jestem w tym od 50 lat. Widziałem sport pod różnymi szerokościami graficznymi. Powinno powstać coś takiego, jak konklawe, by na dany czas wybierać najlepszego, a nie najwyżej umocowanego. Tym najlepszym byłby w tej chwili tylko "Boski Synuś"? - No niestety tylko, opatrzność mnie zesłała. Trudno jest być adwokatem diabła w swojej sprawie, ale mnie to nie przerasta. Ja chłodno kalkuluję, a jestem człowiekiem, który potrafi też, co może nie mieści się w głowie moim antagonistom, uderzyć w samego siebie. Po prostu zdaję sobie sprawę z moich wad i zalet. Na dzień dzisiejszy zapasy są w tragicznej sytuacji. Tylko moja specyficzna osobowość, która może być kontrowersyjna i taka czy owaka, gwarantuje rozerwanie tego wszystkiego, co przez lata się zespoliło i zaprowadzić gruntowne czyszczenie. Zarząd został zahukany, zakrzyczany, ci ludzie się nie sprawdzają. Jest to nawet trochę żałosne, bo są to osoby z jakimś poziomem edukacji oraz poziomem inteligencji, a dali się poddać pauperyzacji. Czy tego nie widzą? Tak dalej nie można ciągnąć. No więc spójrzmy prawdzie w oczy. Mówi się, że jest pan skłócony z Warszawą i Śląskiem, a jeśli tak, to kto ma pana wybrać? - Jest to kolejny mit. Doprowadzono do tego, bym sam, gdy mówię prawdę, zaczął się przerażać, bo wielu ludzi pióra zaczyna to później formułować, jako mitomanię. Parę razy zdecydowałem się mówić o faktach oraz prawdzie i wtedy uznawano, że jestem mitomanem. Ja generalnie z nikim nie jestem skłócony. To jest kolejna legenda ludzi, którzy przedstawiają mnie w taki sposób, aby utrzymać się - mówiąc wulgarnie i chamsko - przy korycie. To, co teraz powiem, może wielu zaboli, ale status skonstruowany jest korupcjogennie. Co konkretnie ma pan na myśli? - Gdyby były wolne wybory, to na walny zjazd przyjeżdża taki delikwent, jak ja, zgłasza chęć kandydowania na fotel prezesa i podlega procedurze głosowania. Jakby nie było, coś dla tych zapasów zrobiłem i wypadałoby to, choćby prawem kaduka, usankcjonować. Ale nie, tu nie może być tak. Najpierw, żeby się tam dostać, trzeba poddać się zabiegom cmokania w tyłek, lizania czterech liter, et cetera, bo musi pan dostać w jakimś okręgu tak zwany mandat. I dopiero z tym mandatem może pan wejść do gry. Przez to tworzy się kwadratura koła, nieprzejrzystość i oczywiście już na wstępie to, że od jakiegoś okręgu trzeba się uzależnić. Oni będą w zamian czegoś oczekiwać, wobec czego jedzie pan na walne już jako półmanekin. A żeby zostać prezesem, zdolnym do podejmowania decyzji w interesie wszystkich, człowiek musi mieć wolną wolę. Czyli poniekąd sam pan udzielił odpowiedzi, że wobec powyższego pana prezesura jest praktycznie niemożliwa. No bo jak uzyska pan poparcie? - Zawsze byłem i nadal jestem absolutnie niepoprawnym optymistą i nigdy nie tracę wiary, natomiast chcę wskazać skalę trudności oraz pewnego rodzaju głupoty. Ministerstwo na to zezwala, być może nie przegląda statutów, w wyniku czego mamy do czynienia z wykolejeniem demokracji i pojęcia wolności. Po prostu, zanim pan dojdzie do kandydowania, jest już tak pouzależniany, że ten wybór okazuje się być przeciąganiem kawałka materiału, bo jedni i drudzy, u których wywalczył pan poparcie, teraz czegoś chcą. W takiej rzeczywistości nie można skutecznie rządzić, bo trzeba patrzeć, jak wywiązać się z tych wszystkich obietnic i różnego rodzaju, mniej lub bardziej dosłownego, układu korupcyjnego. Nie będę tu nawet mówił o dużych ideałach, jak honor czy godność, ale minimum przyzwoitości nakazywałoby, aby po zakończeniu cyklu olimpijskiego dokonać pełnego, nowego rozdania. Rozpoczął pan swoją kampanię? Pozyskuje pan poparcie? Jeździ pan po tzw. terenie? - Znam bolączki zapasów. Nie chcę wyrosnąć na nadprofesora czy ojca opatrznościowego, ale znam to wszystko od podszewki. Więc co dzisiaj jeździć, co mówić i co obiecywać? To jest ruina. Te wszystkie wielkie kluby, które kiedyś były sercem i solą zapasów, dzisiaj już nie istnieją. Spotkaliśmy się w Dębicy, gdzie rozmawiałem z ludźmi, tymi młodymi i wspaniałymi trenerami. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to zawsze o pieniądze. A kwoty, jakie dostają ci ludzie, którzy zajmują się szkoleniem narybku, z którego później wyrastają Lipienie, Suprony, czy nawet Wrocławscy, są śmieszne. Jeśli nie zapłacimy takim trenerom, to nic nie możemy od nich wymagać, dyscyplinować, ani ich rozliczać. Przecież mają rodziny, a poświęcenie się pracy w klubie to duże obciążenie. Więc jak mają to robić? Zgoda, jeden z problemów mamy zdiagnozowany. Tylko od razu pytanie: ma pan gotowe rozwiązanie, skąd wziąć środki lub jak przesunąć te obecnie dostępne? - Ależ oczywiście. Tylko zastanawiam się teraz, na ile mogę odkryć wszystkie karty, bo jeśli o tym opowiem, to za chwilę ktoś z tego skorzysta. Przecież liczne moje idee, dla niepoznaki określając je jako głupoty i moje urojenia, niejednokrotnie już wcielono w życie. Mój serdeczny przyjaciel z maty, "Andrew" Supron, gdy jeszcze łączyła nas telefoniczna przyjaźń, wykorzystał parę naszych tzw. nocnych Polaków rozmów. Przecież to był mój pomysł, żeby parę osób "wsadzić" na etaty wojskowe czy policyjne, wracając do resortów siłowych, które są naturalną bazą sportów walki. W największym skrócie powiem, że rozwiązanie jest proste, a droga wiedzie do ministerstwa. Następnie trzeba stworzyć fundusz i najlepiej zapowiadających się trenerów zacząć dowartościowywać pieniędzmi państwowymi, zasilającymi budżet związku. To jest decyzja, którą można wyegzekwować i przeprowadzić dosłownie w parę godzin. Chce pan przejąć stery związku? - Anglia się nie waha, a statut mówi Andrzejowi "bye-bye". Mój jedyny apel do niego jest taki, by zakończył to wszystko z honorem, jak najszybciej ogłosił datę Walnego Zgromadzenia z wyborami, dając szansę zupełnie nowej osoby. Andrzej zawsze był majętnym człowiekiem, więc nie podejrzewam, by ten aspekt go blokował. A tym, którzy z niepokojem patrzą w moim kierunku, chcę powiedzieć, że niczego bardziej już nie da się popsuć, a być może stanie się coś przyjemnego. W materiale sprzed jedenastu lat, dostępnym na dzienniklodzki.pl, wypowiada się Paweł Sochaczewski, który był młodym lekarzem, gdy poznał pana w latach 80. Między innymi przywołał pana gest wobec pierwszego trenera Juliana Pietrasa, by następnie powiedzieć tak: "Z drugiej strony nic skromności, w swoim przekonaniu był we wszystkim najlepszy. Szydził ze wszystkiego i wszystkich". - Mam taką zasadę, iż uważam, że wszyscy mają swoje zdanie, a moje jest najlepsze (uśmiech). No nie, to nie jest tak do końca. Stać mnie na refleksję, mierzę siły na zamiary, a to, że się puszę? To mój koloryt. Ja po prostu lubię prowokować i stwarzać pewnego rodzaju zamieszanie. Nieprzypadkowo sięgnąłem po zwrot "Boski Synuś", bo w tym samym materiale na głównym zdjęciu widnieje pana mama, w rękach trzyma pana zdjęcie, na którym pozuje pan w białym fraku, a na nim widnieje pańska, wykaligrafowana dedykacja: "Kochanej Mamusi Jadzi i Kochanemu Tatusiowi Dominikowi Wasz ‘Boski Synuś’". - (śmiech) Alegorie i przenośnie mają swoją cenę oraz wartość. Dzisiaj moi rodzice są już na tamtym świecie, zawsze ich kochałem. Panie redaktorze, ja pochodzę z dołów społecznych, z biedy. Przypominam sobie, że herbatę piłem ze słoików po musztardzie. Pan Zbigniew Skiba, który był pracownikiem prezydium miejskiego w Piotrkowie Trybunalskim, miał kryształowe szklanki, do których byłem dopuszczany, żeby móc je sobie pooglądać. Byłem bidokiem. Dobrze, że ojciec był rzeźnikiem, to dzięki temu miałem nielimitowany dostęp do pokarmu, więc mogłem wariować, stać na głowie i biegać, bo mięsa miałem pod dostatkiem. Niczego więcej, ale jak to mówił doktor honoris causa, Stanisław Jan Lis, który swego czasu mnie usynowił: "synu, życie jest barwniejsze niż zdolność przewidywania". Kiedyś z nabożnością przyglądałem się takim szklankom, a później doszło do tego, że tłukłem kryształowe kieliszki po wzniesionym toaście. Czyli czy życie nie jest piękne? To jest poezja. Na pewno potrafi być też bardzo przewrotne, a status człowieka wielokrotnie się zmieniać, co miało miejsce w pana przypadku. Pana życiorys to jedna, wielka sinusoida. - Mówmy konkretnie. Od nędzy do pieniędzy. I od pieniędzy do nędzy. A później znów w drugą stronę. Urodziłem się przy bramie składu opałowego w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie moja babcia Rozalia, czyli zdrobniale Róża handlowała alkoholem, a furmani bokiem kupowali u niej wódkę. Można powiedzieć, że byłem babci księgowym. Pamiętam, że były wtedy takie "złote koperniki" (10 złotówki - przyp.) i od czasu do czasu, gdy jeden jej upadł, przechwyciłem go jak ptaszek, który zbiera ziarenko. Jako dziecko kochałem portfele, a babcia Róża mówiła do mnie: "Romek, po co ci te portfele? Przecież ty nigdy nie będziesz miał pieniędzy". I myślę, że babcia w gruncie rzeczy miała rację. Ja po prostu potrafię bardzo szybko zgromadzić jakieś pieniądze, po czym natychmiast popadam w lenistwo i czar życia. Czyli po prostu wszystko rozpuszczam. A dzisiaj, jeśli mówimy o osi finansowej pańskiego życia, w którym jest pan miejscu? - Dzisiaj jestem przy nadziei. Na razie głodny nie chodzę, ale jest tak zwana stagnacja. Generalnie jestem duchowym cybernetykiem, a wcześniejsze całe życie obserwowałem loty białej kulki po ruletce. Zamiłowanie do hazardu to duży rozdział w pana życiu. - To była ogromna namiętność, którą zostałem skażony. Ale przeżyłem ten żywioł. Roi się od życiorysów sportowców, zwłaszcza w pana sportach walki, którzy z nizin społecznych dochodzili do niewyobrażalnych pieniędzy. I wszystko to potrafili przepuścić. - W tej chwili patrzę na to z perspektywy ogromnego doświadczenia. I żeby dobrze zobrazować istotę rzeczy, nie muszę mówić o nikim innym, jak właśnie o sobie. Przecież mnie nikt nie przygotowywał do niczego poza sportem. Mnie tylko szykowano do jednej rzeczy, żebym wygrywał. I w pewnym momencie to staje się człowieka drugą naturą. Tak programowany przebywa pan 200 lub 300 dni poza domem, na obozach i zawodach, a młody człowiek jest łasy na życie. To tak, jakby programował pan bombę, która prędzej czy później musi wybuchnąć. Taki człowiek zdobywa sukces, dostaje pieniądze i staje się podatny na wszystko, co tylko możliwe. A trzeba jeszcze zdać sobie sprawę, że szczególnie w sportach walki zawodnicy mają podwyższony stopień ryzyka, wręcz kochają ryzyko. No przecież to nie tylko pokazuje życiorys Wrocławskiego, ale również takiej ikony globalnego sportu, jak Michael Jordan, który również był wielbicielem różnego rodzaju gier zręcznościowych. Listopad to chyba nieszczególnie miły panu miesiąc w całym kalendarzu. - Raczej nie. W listopadzie cień się kładzie, cicho że aż opadają liście. Cicho, szaro, zamaszyście... Pana życie znalazło się w zupełnie innym wymiarze. Pod koniec maja 2008 roku amerykańska stacja CBS 5 News wyemitowała materiał, iż od 2 listopada 2007 roku przebywa pan w areszcie, zatrzymany na wniosek polskiego rządu. - Nie jest to przyjemne, gdy funkcjonariusze służby marshals service, z wycelowanymi w moją stronę shotgunami, w niemal filmowym stylu pytają: "you are Roman?", na co odpowiadam: "yes, sir". Wcześniej już miałem sygnały, że szykuje się taka akcja, jakoś to do mnie przeciekło, choć w gruncie rzeczy nie spodziewałem się takiego spektaklu. Opowiadano różne bajki, a przecież ja nigdzie się nie ukrywałem. Cały czas miałem kontrakt z wszystkimi, którzy chcieli do mnie dotrzeć. Byłem gotowy do wyjaśnień. To, co się wydarzyło, było dla mnie przygniatające. Takie historie nigdy człowieka nie budują i nie wywołują pustego śmiechu. Jak konkretnie odbyło się to zatrzymanie? Akcja działa się w pana domu w Phoenix? - Tak. To są Stany Zjednoczone, oni nie widzieli, czy nie mam przy sobie jakiegoś pistoletu, a może coś innego strzeli mi do głowy, bo jestem na przykład wyborowym strzelcem. Żadnych granatów hukowych nie rzucali, ale obstawili cały dom i wszystko odbyło się na podjeździe. I trafił pan do aresztu federalnego około 50 mil na południe Phoenix, do Florence. - Najpierw jeszcze postawiono mnie przed obliczem sędziego, po czym zawieźli mnie właśnie do Florence. To był areszt prywatny? - Rzeczywiście był on prowadzony jako prywatny biznes. Co dzieje się z człowiekiem, gdy ląduje w takim miejscu? - Wpada się w pewnego rodzaju szok, bo mierzy się pan z rzeczywistością, której nawet w najgorszych snach się nie przewidywało. Cały pobyt w więzieniu nie należał do przyjemności, ale czas robi swoje. Łezka w oku się zakręciła, lecz życie nosi wyzwania, do których trzeba się szybko adaptować i zacząłem myśleć racjonalnie. Twardziel z maty trochę sobie popłakał? - Ja nigdy nie uważałem się za żadnego twardziela. Jestem, jak każdy z nas, człowiekiem z określonymi predyspozycjami psychofizycznymi i to wszystko. Nie jest to powód do radości, zaczyna naturalnie dominować smutek. Generalnie jest to, określiłbym, głębokość peryskopowa. Miecz Damoklesa wisiał nad panem bardzo długo. Sąd Okręgowy w Lublinie w 2005 roku wydał nakaz pana aresztowania. Rząd polski od 2006 roku wnioskował wobec pana o ekstradycję, a zarzuty o fałszowanie dokumentów pożyczkowych i defraudację dotyczyły okresu od listopada 1993 roku do marca 1994 roku. - To prawda, ale od tego czasu byłem do zupełnej dyspozycji. Przecież wymienialiśmy pisma z polskimi organami ścigania, ja miałem swojego adwokata. Mój telefon był dostępny dla wszystkich. Możliwe, że sam sobie zaszkodziłem, bowiem moje skłonności do drwin, przejaskrawiania i parodiowania mogły ściągnąć na mnie nadprogramowe problemy. Niemniej byłem gotowy wszystko wyjaśnić, bo wbrew temu, co na początku mi przypisywano, ja wcale nie ukradłem księżyca. Niemal po równych siedmiu miesiącach, 6 czerwca 2008 roku, został pan zwolniony z aresztu. - Pani sędzia uznała, że mogę wrócić do domu. Otaczali tam pana najwięksi degeneraci? - Więzienie w jakiejkolwiek formie nie jest miejscem, w którym tylko w miarę stabilny psychicznie człowiek powinien przebywać. O resocjalizacji nie ma mowy. Znam te wszystkie hollywoodzkie produkcje, ale w więzieniach, w których ja byłem, czyli głównie Florence, a przez moment w Chicago, panowała bezwzględna dyscyplina. Odpowiada pan tylko "yes" lub "no" i tyle. Jeśli przekroczy się granicę, natychmiast jest się dyscyplinowanym w sposób zdecydowany i bezdyskusyjny. Odczuł pan tę musztrę na własnej skórze? - Ze mną tak już jest, że ja zawsze muszę czegoś zasmakować. Podczas ostatecznego przejazdu, gdy następował moment ekstradycji, zostałem przewieziony na moje macierzyste lotnisku w Phoenix. Po drodze pozwoliłem sobie na ostrzejszą rozmowę z funkcjonariuszem. I podczas tej kryminalnej liturgii, jak już wylądowałem w Chicago, gdzie czekał na mnie wianuszek kolejnych mundurowych, dowiedziałem się, że ów strażnik zgłosił moje zachowanie. Efekt był taki, że jeszcze na trzy dni wpadłem do "dziury" w Chicago. A tam było to coś przekichanego. Tylko półświatełko, materacyk, jedzenie wsuwane jak szczurowi w szczelinę. Przez trzy doby poznałem, co może być, jeśli będę niegrzecznie się zachowywał. Czuł się pan jak śmieć? - Nawet gorzej. Gdy chciałem wziąć prysznic, to najpierw mnie kuli w kajdanki. Na szczęście dzięki jednemu z funkcjonariuszy, którzy przylecieli po mnie z Polski, przed wejściem do samolotu zostałem rozkuty i tak wróciłem do rodzinnego kraju. Prawdę mówiąc nie mam pretensji do żadnego z funkcjonariuszy, z którymi zetknąłem się od początku tego rozdziału w moim życiu. Oni wykonywali swoją pracę i musieli literalnie trzymać się procedur. Pan, były wielki mistrz sportu, do ojczyzny został przewieziony w wielkiej niesławie. Okryty infamią. - Panie redaktorze, tyle że przecież ja nie byłem żadnym kryminalistą. Są różne opisy, przeróżne historie... Wspomniał mi pan, że jest człowiekiem głęboko wierzącym. Zatem, z ręką na sercu, co pana obciąża? Przecież został pan oskarżony o spisek mający na celu uzyskanie kredytu bankowego na kwotę 350 tysięcy dolarów, a ponadto defraudację środków z dwóch firm w latach 1993-1994. - Obciąża mnie przede wszystkim moja głupota oraz brak szacunku do pieniądza. Ja nic nie ukradłem, tylko umoczyłem masę swoich pieniędzy. Dzisiaj nie będę nadawał czy to na Leszka Ciotę, czy Antka Przybysza... Może oni też chcieli dobrze, w każdym razem, mówiąc konkretnie, wsadzili mnie na bujanego konika. Nie dość, że straciłem swoją kasę, to jeszcze Leszek z Antkiem nie spłacili wspomnianego kredytu, który ja im podżyrowałem. I to są fakty. Jedynie mogę sobie wystawić certyfikat głupoty i nieodpowiedzialności. A dzisiaj nie chcę już nic i na nikogo zganiać, bo najłatwiej jest wskazać na kogoś. Krótko mówiąc, sam nie dorosłem do tego, żeby to robić. Przerosło mnie normalne, biznesowe działanie, bo całe życie funkcjonowałem na zasadzie płaszcza i szpady, gdzieś w półcieniach. Taka była moja życiowa edukacja. Poczuwa się pan do winy? - Trudno to zrobić, jeśli podżyrowałem kredyt, a całościowo chodziło o kwotę pół miliona dolarów. Wertując amerykańskie media trafiłem na informację, że wniosek o ekstradycję obejmował także zarzut dotyczący współudziału Romana W. w wyłudzeniu w 1993 roku kredytu w wysokości miliona złotych z Powszechnego Banku Kredytowego w Wyszkowie. Jednak tego zarzutu amerykański sąd nie wziął pod uwagę. - No bo co miał brać? Sąd amerykański pokierował się faktami. Nawet nie wiem, czy jeszcze nie mam gdzieś na pamiątkę poświadczeń bankowych, że pieniędzy nie wziąłem ja, tylko przekazałem zgodnie z umowę na wytwórnię alkoholu, która była w Suwałkach. Tak był dogadany ten nasz biznes. Dokumenty mówiły wprost, w czym amerykanie połapali się w trakcie procesu, że tych pieniędzy nawet nie dotknąłem. Wróćmy do chronologii zdarzeń. Po tym, jak w styczniu 2013 roku sędzia Sądu Najwyższego USA, po długiej batalii, odrzucił wniosek o zablokowanie deportacji, formalnie 28 marca 2013 roku pana noga stanęła na ojczystej zmieni. To był Wielki Czwartek. - Widzi pan, wszystko orbituje wokół mojej "boskości" (długi śmiech). Słyszę, że towarzyszy panu dobry humor, choć dotykamy dojmujących wydarzeń z pana życia. - Przecież człowiek musi wyśmiać się nawet sam z siebie i swojego życiorysu. Zwłaszcza po latach, gdy już nic innego nie pozostaje. Patrząc po czasie, były wielkie huki i wystrzały, a nikt nie chciał słuchać, co mówię i jak to wyglądało w faktach. Forsowano inne kontrfakty, z najprostszym skojarzeniem, czyli ukradł i uciekł do Ameryki. Po 19 latach znów wylądował pan w rodzinnym Piotrkowie, tylko zamiast przypomnieć sobie, jak wyglądało podwórko, pan oglądał świat zza krat. - Tam przeglądnąłem się w lustrze i, cokolwiek niektórzy pomyślą, wzbogaciłem swoją wiedzę o życiu. Dojrzewało we mnie inne spojrzenie i inne wartości. Po przedstawieniu zarzutów 4 kwietnia 2013 roku tymczasowo został pan aresztowany. Groziło panu do 5 lat więzienia, a 14 października 2013 znalazł się pan na wolności. - Coś tam sztukowano... Nie chciałbym już tego w detalach rozgrzebywać, ale świadkowie przedstawiali rozbieżne zeznania. Nie jestem od krytykowania polskiego wymiaru sprawiedliwości, ale na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że sędziowie, choćby ci młodzi, nie mają pełnej swobody. Ameryka też nie jest złota, ale tam doświadczyłem innego podejścia. Na pewnym poziomie ogólności powiem, że nawet gdy świadek zeznawał na moją korzyść, to sędzia w pewnym sensie posuwał się do naginania zeznań i szantażowania. Nie chcę wracać do tej żenady, ale z całą odpowiedzialnością mogę powtórzyć: to była żenada. Następnie Sąd Rejonowy w Piotrkowie Trybunalskim połączył kary przywłaszczenia mienia i skazał pana na karę roku i pięciu miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata. To jednak nie kończyło sprawy, bo wyrok był nieprawomocny. Prokuratura wnosiła o dwa lata bezwzględnego więzienia, zaś pana obrońca chciał uniewinnienia. - Dokładnie tak było. I teraz dochodzimy do finału. W przywoływanym już artykule wymownie zatytułowanym "Roman wie, jak wyjść z parteru" z 20 kwietnia 2013 roku, na końcu znalazł się następujący akapit: "Jako zapaśnik Roman W. miał dwa ulubione manewry, którymi załatwiał rywali na macie: wywrotkę i wózek w parterze. Teraz jest w najniższym parterze, jaki można sobie wyobrazić. Czy spróbuje załatwić prokuraturę i sąd swoim firmowym wózkiem?" I nie mam wątpliwości, że niczym swoich rywali na mistrzostwach świata w drodze do złota, ograł pan cały wymiar sprawiedliwości. - (uśmiech) Ja jestem skromnym człowiekiem. Odpowiem w ten sposób, że moje nazwisko nie figuruje w Krajowym Rejestrze Karnym. A drogi do zwycięstwa są różne. Przywołajmy fakty. Złożył pan apelację, później nie stawił się na rozprawę odwoławczą, a gdy drugi termin został wyznaczony na 4 marca 2014 roku, czyli dosłownie na trzy dni przed przedawnieniem się sprawy, przedłożył pan zaświadczenie z leczenia w Norwegii. - Tyle tylko, że to znowu jest fakt. Zresztą mam bliznę, która nie wyprze ciągu zdarzeń. A gdyby ktoś był bardzo dociekliwy i chciał przekonać się, to moje ciało będzie do wglądu gdy kiedyś wyzionę ducha. Przeszedłem bardzo ciężką i skomplikowaną, sześciogodzinną operację w Norwegii. Dzięki zaprzyjaźnionemu człowiekowi, dostałem się do jednego z najlepszych lekarzy w Europie, w klinice w Bergen. Efekt był jednak taki, że nigdy nie usłyszał pan prawomocnego wyroku. - No trudno, żebym walcząc o życie, miał dotrzymać terminu. Pamiętam, jak doktor Gundersen przyszedł do mnie po operacji, gdy już się wybudziłem. I po tym, jak zapytał o moje samopoczucie, odparł: "jesteś szczęściarzem". To był skomplikowany udar, z którego wyszedłem bez szwanku, więc tu chyba znów wracamy do pierwiastka boskości. Ja myślę, że już sam Bóg Ojciec musiał interweniować. Po takich operacjach, jak moja, ludzie najczęściej są do końca życia sparaliżowani, a w najlepszym razie borykają się z różnego rodzaju przypadłościami. Ja też byłem już pod wodą, ale wtedy, niczym ryba, zacząłem pluskać. Wspomniał pan, że udar był skomplikowany. - Zablokowało mi główną tętnicą szyjną, w 80 procentach, na długości 10 centymetrów. Ja naprawdę nie wiem, jak się temu wywinąłem. Groził mi całkowity wylew, albo ostry zawał serca. Jakkolwiek pretensjonalnie to zabrzmi, wielkie problemy ze zdrowiem pomogły panu uniknąć prawomocnego wyroku. - Moja świętej pamięci mama powtarzała, że niezbadane są wyroki boskie. Ja jestem człowiekiem, jak już pan wspomniał, bardzo wierzącym. Zawsze byłem bezwzględnym wyznawcą samego wszechmogącego. On był dla mnie parokrotnie bardzo łaskawy. Już nieraz wszyscy święci głosowali za tym, żeby mnie zdjąć ze sceny życia, a wszechmogący osobiście interweniował mówiąc: "Jeszcze nie czas dla Romana, on jeszcze musi grać melodię życia". Kilka razy ważyły się pana losy? - Zdecydowanie, mówiąc językiem bokserów, byłem liczony, ale zawsze podnosiłem gardę do dalszego boju. Jeśli stracimy wiarę w to, co metafizyczne i nieprzewidywalne, bylibyśmy jak zwierzęta. Zanim dla wielu stał się pan persona non grata, w 2000 roku miał pan udział w gigantycznym wydarzeniu sportowym, o którym mówiło się, że jest jedną z największych sensacji w historii igrzysk olimpijskich. W Sydney Amerykanin Rulon Gardner, któremu sekundował pan przy macie i krzyczał w niebogłosy, w finale zwyciężył terminatora z Rosji, niepokonanego od 13 lat Aleksandra Karelina. Z Gardnerem wpadliście sobie w objęcia, a o tym rozstrzygnięciu trąbił cały świat. - Emocje były przepotężne. Wystarczy powiedzieć, że na trybunach siedział Władimir Putin, a także Henry Kissinger. Presja i napięcie były na gigantycznym poziomie. Dodam, choć w blasku Gardnera to w jakiś sposób blednie, że jeszcze wcześniej stworzyłem Szweda Tomasa Johanssona, robią z niego mistrza świata. Jak to możliwe, że po takim wyniku w tej sportowej wojnie potęg, gdy w olimpijskim finale skazywany na pożarcie Amerykanin pokonał rosyjskiego giganta, który wcześniej jedyny raz przegrał w 1987 roku, pana kariera trenerska nie eksplodowała? - No widzi pan, powinienem mieć i karierę, i pomnikową pozycję. Sam tak uważałem. Może swoją osobowością pan sobie nie pomógł? - Ja to tłumaczę inaczej. Za dobre uczynki zawsze czeka człowieka zasłużona kara. Taktycznie popełniłem ogromny błąd. Jaki? - Gdybym ustawił Rulona tak, aby na przykład minimalnie przegrał z Karelinem, to zyskałbym wszystko. A tak nastąpił na tyle potężny wybuch termojądrowy, że ja, stojąc najbliżej maty, natychmiast zginąłem. No bo jak to miało wyglądać? Jakiś tam Romek, z ulicy Delano Roosevelta, kręcący się gdzieś tam, ma teraz stać za największym sukcesem amerykańskiego zapaśnictwa? Język też zrobiły swoje, wtedy nie znałem angielskiego w takim stopniu, jak później. Zresztą umówmy się też co do jednego. To nawet nie tyle wygrał Rulon, ile przegrał Karelin, który podobnie jak nasz dwukrotny złoty medalista olimpijski, nie posiadał szerokiej gamy chwytów. Inna sprawa, że obaj byli przewspaniałymi zawodnikami. Ale spodziewał się pan, że za taką robotę pójdzie odpowiednia nagroda? - No oczywiście. I na końcu istotnie chodziło nie o język, ale splendor i pieniądze. Odsunięto mnie, abym nie złapał większej pozycji. Jednak nie mam pretensji, bo potrafię też stanąć po drugiej stronie. A może zgubiła pana swoja osławiona boskość? Mogę sobie wyobrazić, że "boski Roman" zażądał, by od tego momentu Amerykanie płacili mu złotem. - Nie, nie jestem do tego stopnia impertynentem. Wbrew opiniom, znałem i znam swoje miejsce w szeregu. Przecież po cichu się wycofałem, bezszelestnie. O nic się nie pytałem, niczego nie żądałem. Powiedziałbym, że zapasy wszędzie na świecie są na specyficznym poziomie. No więc jak to wszystko wyglądało od kuchni? Jest gigantyczny sukces, zdobywacie sensacyjne złoto olimpijskie i w jakim czasie to wszystko się rozpirza? - W specjalnym domu, zorganizowanym dla rodzin amerykańskich w Sydney, zdążyłem jeszcze popić sobie kawy, trochę piwa, dobrze zjeść i się pośmiać. Stamtąd pojechałem do domu i szybko poczułem, że zawiało chłodem. Jak byłem potrzebny, czy wręcz niezbędny, to byłem całkowitym inżynierem. A tak zaczęto mnie odsuwać. Kiedy po raz ostatni rozmawiał pan z Gardnerem? - W tym roku. Rulon to fajny chłopak, tylko życiowo się pogubił. Na koniec śmiałem się z niego, bo karma zadziałała, wywrócił się spektakularnie. Zostawił mnie, teraz pieniądze zostawiły jego. W pewnych punktach wasze życiorysy są bardzo zbieżne. - Oczywiście, zresztą on nawet fizycznie jest do mnie trochę podobny. Też na to zwróciłem uwagę, przy czym patrząc panu w oczy, dostrzegłem w nich - jakby to powiedzieć - przeszywające, wręcz demoniczne spojrzenie. Takie w stylu, a rozmawialiśmy o boksie, "Bestii" Mike’a Tysona. - Ja zawsze kochałem walczyć. Uwielbiam walkę, to mnie zawsze jakoś inspiruje i podnieca. Jak słyszę, że gdzieś dzieje się coś i trzeba przystąpić do walki, to natychmiast młodnieję co najmniej o 20-30 lat. Moje życie ciągle jest jakąś formą walki i zmagania się z przeróżnymi problemami. Jest takie powiedzenie, że lepiej nie umierać za żywota. A wielu ludzi ma coś takiego, że się poddaje i im się nie chce. A ja wyznaję zasadę, że dopóki człowiek żyje, trzeba walczyć. Polska stała się tym miejscem, w którym obecnie spędza pan większą część roku? - Niekoniecznie, bujam się między Ameryką i Polską, mam podwójne obywatelstwo. Polska to matka, a Ameryka kochanka. Ducha mam jeszcze ciągle niespokojnego. Czekam, aż zacznę odnawiać polskie zapasy, to mnie jeszcze podnieca i inspiruje. Mam po prostu taką potrzebę. Gdzie konkretnie uwił pan sobie gniazdko w ojczyźnie? - Trzy lata temu w Nowym Targu, skąd pochodzi moja żona. Górale się obrażają, gdy im mówię, że jestem z Gór Borowskich pod Piotrkowem Trybunalskim, a przodkowie mogą być nawet ze Wzgórz Golan. Patrzą na mnie, jak na dziwoląga, bo znów wygaduję jakieś niezrozumiałe herezje. Kiedyś pan mówił, że wróci do Polski dopiero wtedy, gdy podstawią złoty rydwan i wianuszek wielbicieli. - A przywitała mnie najpierw policyjna nyska, a teraz miska. W tym sensie spotkał mnie ogromny zawód (uśmiech).