Włodzimierz Zawadzki swój moment największej chwały miał w 1996 roku, podczas pamiętnych igrzysk w Atlancie. Dlaczego pamiętnych? Bo wówczas "Biało-Czerwoni" wywalczyli 17 medali, w tym siedem z najcenniejszego kruszcu. Jeden z nich wyszarpał właśnie zawodnik Legii Warszawa, a kadra olimpijska wówczas zapasami stała. Poza Zawadzkim, "Mazurka Dąbrowskiego" wysłuchali jeszcze Ryszard Wolny i Andrzej Wroński - wszyscy w stylu klasycznym. Mało tego, srebro wywalczył Jacek Fafiński, a brąz główny trener męskiej reprezentacji - Józef Tracz. Włodzimierz Zawadzki o nagrodach w zapasach: Jak my dostajemy medal i dyplom... Gdy Arkadiusz Kułynycz, który w asyście szkoleniowca przyszedł porozmawiać po wygranym repasażu z Kolumbijczykiem Carlosem Munozem 3:1, a mając przed sobą wieczorną bitwę o brąz na macie z Żanem Bełeniukiem, zaczął mówić o polowaniu na "wózek", czyli jedną z technik w zapasach... Na myśl przyszli mi Józef Lipień, śp. Kazimierz Lipień, a także wciąż kochający zapasy ich były trener z Wisłoki Dębica, Czesław Korzeń. - Gdy ja zaczynałem, wtedy Józef Lipień zdobywał w Moskwie medal olimpijski. To były moje początki w zapasach, wówczas stawiałem w szkole pierwszy krok. I pamiętam to jak dzisiaj, a przecież byłem wtedy małym chłopcem. Ze śp. Kazkiem Lipieniem też tyle razy walczyłem na treningu, piękne czasy... - autentycznie wzruszył się pan Włodzimierz. - Dzisiaj też mamy młodzież, pozornie jest wszystko, tylko później ich tracimy, bo muszą z czegoś żyć. A jeśli ze sportu nic nie ma, a życie jest drogie, to ile można wytrzymać? - odparł Zawadzki, kierując rozmowę na kluczowe tory. Gdyby przeprowadzić eksperyment i wysłać na trybuny hali na Polach Marsowych w Paryżu tych kibiców, którzy na co dzień niewiele lub nic nie wiedzą o kondycji zapasów, mogliby po wszystkim postawić nieprzystającą do rzeczywistości diagnozę. Bo zawody tutaj, proszę mi wierzyć, wypełniają się kibicami do ostatniego lub niemal do ostatniego miejsca. A atmosfera jest taka, jakby inny sport nie istniał. - To prawda, tu aż łza się w oku kręci. Zapasy to jedna z pierwszych dyscyplin igrzysk - wtrącił Zawadzki. Dwukrotny wicemistrz i dwukrotny brązowy medalista mistrzostw świata starał się polemizować ze mną na temat kondycji zapasów, moja diagnoza była mocno surowa. Między innymi stąd zakusy, które co raz to powracają w ostatnich latach, by zapasy relegować z programu olimpijskiego. Niemniej mój rozmówca bezsprzecznie zgodził się co do jednego. Czasy się zmieniły, wydawać by się mogło tylko na plus, ale dawna rzeczywistość, w latach kariery Zawadzkiego, była jego zdaniem dużo bardziej korzystna do pozostania przy takim sporcie, jak właśnie ta wytrawna sztuka walki. - Było tak, że mieliśmy etaty w zakładach pracy, stypendia, do tego zagranicą można było trochę pohandlować chodliwym towarem. Było łatwiej zarobić, dzięki czemu mieliśmy na własne potrzeby i można było skupić się na trenowaniu. Dzisiaj mało jest takich fanatyków, gotowych sprzedać dom, jak zrobili to rodzice tenisisty Jerzego Janowicza, licząc że po jakimś czasie może pojawić się zwrot tej inwestycji - peroruje Zawadzki i opowiada, jak sytuacja wygląda obecnie. - Nie ma kokosów. Średni zawodnik, żeby jakoś żyć, musi jeszcze iść do pracy. Tylko ktoś, kto "robi" medale na mistrzostwach świata i Europy oraz na igrzyskach, jest w stanie spokojnie utrzymywać się z tego sportu i tylko jemu się poświęcić. A średniaczek, który dopiero chce do czegoś dojść, najpierw musi w siebie niemało zainwestować. I dlatego "ginie" nam tak wiele talentów - przyznaje laureat złotego i dwóch srebrnych medali za wybitne osiągnięcia sportowe, ponadto odznaczony Krzyżem Kawalerskim i Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Artur Gac, Paryż