Artur Gac, Interia: Jak pana obecna forma i zdrówko? Stanisław Krzesiński, wybitny trener polskich zapasów, bohater wydarzeń z 1984 roku: - A dziękuję panu za to pytanie. Jeśli chodzi o zdrowie, to nie ma żadnego problemu. Można powiedzieć, że do tej pory trenuję, a szkoląc zawodników sam muszę wykonywać pewne ćwiczenia, zarówno te łatwiejsze, jak i trudniejsze. Ta aktywność pozwala mi na utrzymywanie formy. Mówię sobie, że na sprawy zdrowotne jestem jeszcze za młody (śmiech). Czyli od razu wybrzmiał prozdrowotny walor tej rozmowy dla każdego, kto dziś jest w pana wieku lub niewiele młodszy. - Zawsze starałem się być aktywny. Z jednej strony jest to sporadyczne praktykowanie typowo rekreacyjnych sportów, takich jak narty i tenis, natomiast regularnie prowadzę zajęcia. Raz w tygodniu w Rudzie Śląskiej, a trzy razy w tygodniu w ZUKS-ie Katowice. A konkretnie mówiąc pomagam trenerowi przy pracy z najlepszymi zawodnikami, starając się ich współszkolić. Czyli cztery razy w tygodniu mam dość zajęte popołudnia. Bardziej wciela się pan w rolę mentora i fachowca od teorii? - Właśnie nie, przede wszystkim muszę pokazać o co mi chodzi. Na tym polega dobre i skuteczne uczenie. Ja w ogóle bardzo lubię uczyć techniki i dzielić się wiedzą. Gdyby nie sport, to pewnie skończyłbym jako nauczyciel w szkole, bo zawsze mnie do tego ciągnęło. Ale chwilę zajęło mi znalezienie takiego sposobu, czyli własnej metodyki nauczania, aby jak najszybciej i najskuteczniej przekazać wiedzę dotyczącą danych chwytów zapaśniczych, mając także zupełnie początkujących podopiecznych. A momenty, w których zaczynam dostrzegać efekty, dają mi satysfakcję. W jakim miejscu są dzisiaj polskie zapasy? - Na pewno dużo się zmieniło, a sprawę musielibyśmy rozłożyć na czynniki pierwsze, żeby ją gruntownie przeanalizować. Chcąc trochę spłycić zagadnienie generalnie odpowiedziałbym, porównując to do moich czasów, że sport w dużym stopniu przestał być jedną z nielicznych szans na wybicie się i zasmakowanie lepszego życia, niż kiedyś. Dawnej sport był w wąskiej grupie dziedzin, która umożliwiała wyrwanie się z ponurego systemu, a dzisiaj wprost roi się od przeróżnych możliwości. I twierdzę, że większość, jeśli nie wszystkie dyscypliny, mają w związku z tym problem z naborem. To chyba niejedyny problem zapasów. - Zgadza się. Co tu dużo mówić, nie jesteśmy dyscypliną, której popularność byłaby budowana częstym pokazywaniem jej w telewizji i w ogóle w mediach. W związku z tym straciliśmy na atrakcyjności, bo jednocześnie nastąpił przechył w stronę innych sportów walki, a coraz więcej ludzi sporty walki sprowadza do pojęcia MMA. Niestety muszę też dopowiedzieć, że dużo zawodników od nas odchodzi, żeby ćwiczyć mieszane sztuki walki, bo tam są pieniądze. Bardzo głośnym przykładem w ostatnich latach była wolta Damiana Janikowskiego, brązowego medalisty IO z Londynu z 2012 roku, który właśnie podążył w tym kierunku. - To był i jest nie tylko Damian, ale zgadzam się, że jego historia była szeroko komentowana. Janikowski na pewno był jednym z pierwszych, choć osobiście uważam, że zdecydował się na ten krok za wcześnie. Moim zdaniem jeszcze było go stać na osiągnięcie sukcesów w zapasach, ale poszedł w kierunku dużo lepszych pieniędzy. Nawet medaliści, już mający pewne możliwości, porzucają nasz sport, bo w innej specjalizacji są w stanie zarobić więcej lub znacznie więcej. A nie jest też tak, że zapasy zbyt mocno spetryfikowały swój wizerunek? Dziś odbiorca sportów walki, patrząc przez pryzmat wspomnianego MMA, chyba potrzebuje bodźców, aby przynajmniej w warstwie wizualnej więcej było - jakkolwiek to zabrzmi - krwi i brutalności, a nie techniki i finezji? - Na pewno w tym, co pan powiedział, jest dużo racji, bo jak widzimy określona publika jest spragniona tej estetyki. Ludzie chcą igrzysk i krwi, żeby ta się lała. Ja osobiście nie jestem zwolennikiem oglądania brutalności, na zasadzie że jeden zawodnik leży, a drugi z furią okłada go po głowie. Dla mnie jest to nie do przyjęcia. Ja na pewno nie ćwiczyłbym tej dyscypliny, choć z drugiej strony właśnie my, czyli zapaśnicy, jesteśmy najlepiej predysponowani do walk w MMA. Jak zatem odnaleźć się w tej rzeczywistości zapasom? - Niewątpliwie jest nam trudniej. Trzeba zdać sobie sprawę, że już nie będziemy mieli takiego potencjału, jak dawniej, gdy byliśmy w stanie przywozić pięć medali z mistrzostw świata oraz igrzysk olimpijskich. Trudno będzie powtórzyć te wyniki. No chyba, że znów trafią nam się perełki, z dwóch-trzech wybitnych zawodników i nad tym warto by było się skupić, aby takie diamenty wyszukać, mając na myśli zarówno styl wolny, jak i klasyczny. Mówimy o modelu małej grupy ludzi, ale na wyższym poziomie szkolenia, które trzeba by było organizować w Europie wspólnie z różnymi krajami, łącząc się podczas zgrupowań. Nie ma dzisiaj takiego zaplecza klubowego, aby we własnym gronie notować wystarczający progres. Jest to potrzebne tym bardziej, że generalnie zapasy w Europie straciły na wynikach, szczególnie Skandynawia, Niemcy, my, Bułgarzy, Rumuni... Wszyscy obniżyli poziom, ponieważ najlepsi zawodnicy wybierają te dziedziny, które gwarantują im więcej pieniędzy. Przechodzą do MMA albo po prostu idą do innej roboty. Pamiętam, gdy kilka lat temu, a sam wówczas zajmowałem się tym tematem, trwały intensywne przymiarki po stronie decydentów Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, aby tak nobliwą i ważna historyczne dyscyplinę, jak zapasy, usunąć z programu igrzysk olimpijskich. Wydaje się, że ten problem z punktu widzenia wszystkich, którym leży na sercu przyszłość tego sportu, chyba będzie powracał. - Może będzie powracał, zgoda, choć zapasy ciągle są bardzo popularne w niektórych krajach, które mają sporo do powiedzenia. Mam tutaj na myśli Japonię, czy Chiny, które mocno ruszyły, ale także Iran, czy będącą dziś na marginesie Rosję. Ja jednak bym się nie bał, bo ciągle mocny argument jest taki, jak istotną dyscypliną są zapasy, zapewniającą wszechstronne wyszkolenie sportowców. Tego nikt nie może podważyć. Przecież w Stanach Zjednoczonych ta dyscyplina jest nauczana w szkołach, bo tyle dobrego dla ogólnego zdrowia i sprawności ze sobą niesie. Uważam, że dopóki ktoś będzie patrzył na to w tak szerokim interesie, to nie doczekamy się decyzji, o której rozmawiamy. Gdy patrzy pan na przebieg trwających kwalifikacji do igrzysk olimpijskich w Paryżu i na to, jak radzą sobie polscy zapaśnicy, zwłaszcza mężczyźni, to rwie pan włosy z głowy? - No tak, rwę i w ogóle mocno to przeżywam, jak zresztą każdy z naszego środowiska. Natomiast mamy do czynienia z bardzo trudnymi eliminacjami. Proszę sobie wyobrazić, że w tej chwili właściwie łatwiej jest zdobyć medal olimpijski niż w ogóle zakwalifikować się na nadchodzące igrzyska. System kontynentalny jest cholernie trudny, żeby w swojej kategorii wejść do grona szczęśliwców. I zaczyna się pan godzić z taką myślą, iż nie tylko nie będziemy mieli żadnego klasyka, ale w ogóle żadnego męskiego przedstawiciela w Paryżu? - Nie, nie, nie. Aż tak pesymistycznie nie patrzę. Sądzę, że to nastąpi, zresztą ostatnio w Baku byliśmy bardzo blisko powodzenia, zarówno u klasyków, jak i u wolniaków. Geworg Sahakjan przegrał przy remisie 3:3, z kolei Radosław Baran awansował do decydującej fazy zmagań, ale kontuzja uniemożliwiła mu dalszą rywalizację. Mam nadzieję, że w turnieju ostatniej szansy w Stambule osiągniemy cel. Nie można myśleć pesymistycznie. Trzeba myśleć pozytywnie, ale może zdarzyć się tak, że o sukces będą walczyły tylko panie. W tej chwili kwalifikacje mają nasze "wolniaczki": Anhelina Łysak (57 kg) i Wiktoria Chołuj (68 kg). - Cóż, wtedy pozostanie nam dopingować nasze zawodniczki, ale ja nie tracę nadziei. Ja jestem z rocznika 1985, czyli spóźniłem się o kilka lat, by móc poznać wydarzenia z mistrzostw Europy w 1984 roku w Szwecji, o których dzisiaj praktycznie nie wie młode pokolenie. Podczas czempionatu w mieście Jonkoping zapisał się pan bohaterskim czynem, obezwładniając wchodzącego na matę zamachowca z bronią w ręku. Mija 40 lat od tamtych wydarzeń. Proszę opowiedzieć, jak z pana perspektywy wyglądała ta brawurowa akcja, z której trwające nieco ponad minutę nagranie jest dostępne w internecie. - Więc ja zacznę od tego, że dla mnie to był tylko zupełny epizod. Wydarzenie mało istotne, które zaistniało w moim życiu. A jeśli mówimy o rocznicy, czyli czterech dekadach, to ja w tym roku bardziej cenię sobie inną. Otóż od 60 lat jestem w zapasach, które zacząłem trenować gdy miałem dokładnie 14 lat. I to jest dla mnie powód do dumy, że od ponad przeszło pół wieku jestem wierny temu sportowi, nadal go lubię i nieprzerwanie jest to moja ukochana dyscyplina. To wielka sprawa, że w młodym wieku dokonałem tak dobrego wyboru. Piękna rocznica, winszuję, natomiast w sprawie, o którą pytam, jest pan niewątpliwie bardzo skromny. Gdyby dzisiaj doszło do takiego wydarzenia, byłby pan bohaterem numer jeden we wszystkich telewizjach i mediach. - Cóż powiedzieć... Była to oczywiście sytuacja niezaplanowana, na którą nie można się przygotować. Z mojej strony był to po prostu odruch, gdy spostrzegłem, że nagle ktoś, podobnież z ówczesnego Związku Radzieckiego, tak później wszyscy mówili, wchodzi z pistoletem na matę. Ja znajdowałem się niedaleko maty i w tym momencie, na zasadzie bezwarunkowości, uznałem, że trzeba go złapać i obezwładnić. Wtedy nie myśli się o konsekwencjach, jakie mogłyby nastąpić. To, co zrobiłem, jest chyba naturalne, nie było czasu na niezdecydowanie i ważenie decyzji. Pan mówi o epizodzie, czymś zupełnie naturalnym, ale to nikt inny, jak pan, wykonał szarżę, która stłumiła śmiertelne zagrożenie w zarodku. - Jestem zaskoczony, że o czymś takim pamięta się tyle lat. A sam bardziej wspominam tych wielu wyśmienitych zawodników, których miałem pod swoimi skrzydłami i razem osiągnęliśmy duże sukcesy. To były moje namacalne sukcesy, a tamta historia... Trudno powiedzieć o sukcesie. Po prostu, stało się, zareagowałem przytomnie, ale nawet w tamtym momencie bardziej myślałem o wynikach sportowych, bo przecież byliśmy w trakcie rywalizacji. A pamięta pan, czy w momencie, gdy powalił pan tego człowieka, coś do pana mówił? - Nie, żadne słowa chyba nie padły. Ja go tylko obezwładniałem, a później - można powiedzieć - przekazałem go innym, którzy od razu się zbiegli i na niego naskoczyli. Dalej już nie uczestniczyłem, wykonałem krótką robotę wyskakując na niego i powalając na matę, czym wytrąciłem mu broń, a później męczyli się z nim już kolejni. To zdarzenie miało miejsce przy okazji walki jednego z polskich zawodników? - Tak, na macie był wtedy Bogusław Klozik. A ja nie byłem w narożniku, tylko znajdowałem się w okolicach bandy. Trafiłem też na taką wiadomość, iż później niedoszły zamachowiec miał stwierdzić, że w walizce, którą trzymał w drugiej ręce, a która także została mu wytrącona, znajdował się ładunek wybuchowy. Coś pan wie na ten temat? - Zupełnie nic, ale później już w to nie wnikałem. Niemniej dostałem nawet jakieś odznaczenie z Międzynarodowej Federacji Zapaśniczej, która wtedy nazywała się FILA. I okay, jest to przypisane mi za powiedzmy rzecz najważniejszą, ale ja - i tutaj się powtórzę - miałem inne sukcesy trenerskie, a także wychowawcze, bo tak sobie poczytuję kształtowanie chłopaków na porządnych ludzi, którzy po zakończeniu karier przechodzą do normalnego życia. Największą radość sprawia mi to, że większość z tych wybitnych zawodników, których miałem przywilej prowadzić, jest dobrymi ludźmi. W tym gronie nie ma zagubionych "owiec". Wspomniał pan o odznaczeniu. Jaki konkretnie to był laur? - Złota odznaka FILA. Prawdopodobnie otrzymałbym ją też za wyniki, ale w związku z tym wręczono mi ją wcześniej. W całej tej sprawie, podczas gdy inni wypinaliby piersi do orderów, pana skromność jest doprawdy ujmująca. - Panie redaktorze, ja mam tak wiele miłych historii dotyczących sukcesów, że muszę panu przyznać, iż zawsze jestem zaskoczony, gdy ktoś powraca do tego epizodu w moim życiu. Nawet wnuczkom specjalnie o tym nie opowiadałem, w końcu zrobiłem coś naturalnego, więc nad czym tutaj się rozwodzić? Więcej tego typu epizodów na pewno ma miejsce podczas trwających wojen, czy to w Strefie Gazy, czy na Ukrainie. Na obu tych terytoriach bezimienni ludzie dokonują o wiele większego bohaterstwa. A co to za wyczyn był z mojej strony? Sądzę, że tą rozmową zawstydzi pan wielu ludzi. Przecież można sobie wyobrazić, że gdyby nie pana odwaga... - W takich momentach nie myśli się o tym. Po prostu była akcja i moja reakcja. Dopomina się pan wątków trenersko-wychowawczych, zatem postawię pana w niełatwym położeniu. Spośród tych wszystkich wyśmienitych zawodników, których pan prowadził w kadrze, jak m.in. Jerzy Choromański, Bogdan Daras, Andrzej Głąb, Andrzej Malina, Piotr Stępień, Józef Tracz, Andrzej Supron, Roman Wrocławski, Ryszard Wolny, Andrzej Wroński, Włodzimierz Zawadzki, kogo wyodrębni pan i powie: to był mój numer 1 i największe nazwisko, jakie miałem pod swoimi skrzydłami? - Moim przyjacielem, a później także zawodnikiem był Andrzej Supron. I to, wydawałoby się, była bardzo trudna relacja, ale jakoś sobie poradziłem. Nie dość, że do tej pory jesteśmy przyjaciółmi, to jeszcze osiągnął przy mnie wyniki. Natomiast, odpowiadając panu wprost na pytanie, takim zawodnikiem bezwzględnie był Andrzej Wroński, który zapowiadał się na przeciętnego zapaśnika, a ja uwierzyłem w niego. Cała jego kariera była wielkim zaskoczeniem, chociaż szkoląc go indywidualnie sam mocno ufałem, że stanie się zawodnikiem największego formatu. Wymieniłbym także Włodka Zawadzkiego, zawodnika z okręgu radomskiego, z którym także udało mi się stworzyć bardzo fajną relację. Wypatrzyli go moi koledzy z Orła Wierzbica, a ja kontynuowałem kształtowanie go jako zawodnika. I tu miałem wielką satysfakcję, że chłopak z moich stron, bo ja byłem z Radomiaka, doszedł do tak spektakularnych wyników. A teraz dla przeciwwagi: z perspektywy czasu, patrząc na cały swój byt przy zapasach, poczynając od kariery zawodniczej, czego najbardziej pan żałuje? - Przede wszystkim właśnie przebiegu kariery zawodniczej. Moje marzenia były bardzo wysokie, dążyłem do nich, ale po czasie wiem jedno - ja po prostu za bardzo chciałem. A jak za bardzo się chce, to się tego nie osiągnie. Miałem tylko jedno w głowie, żeby jak najwięcej trenować i się nauczyć, ale nie ma tego złego... Bo to z kolei później, mając taką własną perspektywę, pomogło mi w pracy trenerskiej. Miałem lepsze spojrzenie o to, co przerobiłem na własnej skórze, czyli że trzeba umieć stymulować niektórymi obciążeniami, w tym psychicznymi. To bardzo ciekawe, co pan powiedział. Bo jest wiele takich przykładów, gdy zawodnicy dochodzą do wielkich sukcesów i powtarzają, że najważniejsza była wiara w siebie, duże oczekiwania i nieustanne podnoszenie poprzeczki. Natomiast, patrząc na przykład, rozumiem że jest tu bardzo cienka granica, żeby motywacji nie obrócić przeciwko sobie, iżby sportowiec stał się największym wrogiem siebie samego. - Wszystko pan odpowiedział, oczywiście tak właśnie jest. Trzeba posiąść umiejętność zrzucenia presji przed zawodami i w kółko nie motywować się według jednego schematu, na zasadzie: "musisz!". Trzeba mieć oczekiwania, ale później nastroić się przed startem i cały czas rozwijać własną osobowość. Sam trener musi mieć dużą wiarę i zarażać nią zawodnika, ale przy tym stosować odpowiednie bodźce, w myśl wiedzy, że każdy z nas jest inny i stymuluje go co innego. Jeden potrzebuje ostrzejszej motywacji i tylko wtedy wchodzi na swój najwyższy poziom, a inny - nawet przy ocenie - musi mieć nad sobą parasol, bo niewłaściwe podejście wyrządzi ogromne szkody. Warto wiedzieć, że również wśród zawodników sportów walki są osoby bardzo wrażliwe, z którymi trzeba nauczyć się rozmawiać. Rozmawiał Artur Gac