Artur Gac, Interia: Wszystko zaczęło się od boksu, prawda? Józef Lipień, wicemistrz olimpijski z 1980 roku z Moskwy: - Tak. Mało tego, od razu w pierwszej walce znokautowałem przeciwnika (uśmiech). A przecież zadałem mu tylko jeden, taki surowy cios. Ale to wystarczyło i go na chwilę uśpiłem. Pamięta pan przebieg tej walki? - No pewnie, pierwszych walk się nie zapomina. On mnie chciał uderzyć, wtedy ja przysiadłem. W efekcie jego ręka przeleciała nad moją głową i została mu z przodu odsłonięta szczęka. Więc zdrowo w nią walnąłem (pan Józef, jakby na dowód, pięścią uderzył w otwartą drugą dłoń - przyp.). Autentycznie się zdenerwowałem, bo patrzę, a on leży i ani drgnie, więc zacząłem go masować. Wszyscy się później śmiali, że bardziej się przestraszyłem niż ucieszyłem z tak efektownego zwycięstwa. W końcu sam się ocknął? - A skąd. Trener poleciał po wiadro zimnej wody i chlusnął mu na głowę. Dopiero wtedy się przebudził, a ja odetchnąłem z ulgą. Niesamowicie mi ulżyło. Na drugi dzień idę sobie do szkoły, patrzę, a tu wyskakują na mnie z każdej strony. Mówię sobie: "mój Boże, to mnie czeka tu uliczna walka". Naskoczyli koledzy tego znokautowanego chłopaka? - Tak jest. Jeden chciał mnie uderzyć, więc od razu go "chlap" w szczękę. Ja z nim walczyłem, a tamci doskoczyli i okładali mnie od tyłu. W ferworze walki nawet tego nie czułem i nie zrobili mi większej krzywdy, ale byłem pokrwawiony. Taki poszedłem do szkoły, gdzie spotkałem kolegę, który już trenował zapasy. To był Stasiu Szponar (późniejszy prezes Polskiego Związku Zapaśniczego w latach 2000-2005 - przyp.). I mówi do mnie tak: "Józek, będzie tak po każdej walce, jak będziesz z nimi wygrywał. Zostaw ten boks w Cieplicach". Namówił mnie, bym jeszcze tego samego dnia poszedł z nim na trening zapasów w Jeleniej Górze. Poszedłem, stoję w korytarzu, chłopaki się przebierają, aż tu rowerem przyjechał trener Juliusz Jaszczuk. "A ty co?" - od razu do mnie zagadał. Odparłem, że tylko się przyglądam, bo chciałbym zobaczyć te zapasy. Tak powiedziałem, "te zapasy". Na to zareagował: "jak to te zapasy? Chcesz się przyglądać? Tu nie ma przyglądania się! Albo trenujesz, albo do domu" - zawyrokował. Gdy usłyszał ode mnie, że nie mam sprzętu, otworzył szafę, rzucił trampki i jakiś kostiumek, po czym wysłał mnie do szatni, bym się przebrał. I dał mi takiego Władka Potrapeluka, a ja nie wiedziałem, że to był mistrz Polski juniorów. Ten zawodnik chodził taki dumny, a mnie trener chciał od razu na tle takiego kozaka sprawdzić, czy będę zadziorą. Efekt był taki, że Potrapeluk nic nie mógł mi zrobić, ciągle miałem go z tyłu, ale nie znałem zasad i nie wiedziałem, że gdybym sprowadził go do parteru, to miałbym punkt. "Bierz ten punkt, bierz ten punkt" - pokrzykiwał trener, a ja nie miałem pojęcia, o co mu chodzi (śmiech). I tak nie traciłem ani jednego punktu, aż w końcu, gdy się kapnąłem, o co może chodzić, obłapywałem go i obciążałem, aby zejść z nim do parteru. To wszystko robił pan wyłącznie intuicyjnie? - Oczywiście, nie miałem zielonego pojęcia. No i próbowałem łączyć w całość to, co krzyczeli. Po tym treningu trener podszedł do mnie i powiedział, że jemu potrzebne jest zdjęcie, chce mi wyrobić książeczkę, bo za dwa tygodnie są zawody. I dodał, że chce, bym w nich wystartował. Jak to usłyszałem, szybko poleciałem do fotografa, zrobiłem zdjęcie i przyniosłem do klubu. Jak powiedział, tak się stało, dwa tygodnie później brałem udział w zawodach. I jako taki naturszczyk "przeciąłem" tam wielu asów z Jeleniej Góry, ale również takich z Wrocławia, bo to były ogólnopolskie zawody. Przyjechało wielu świetnych zawodników, również reprezentanci Polski w młodszych rocznikach. Ostatecznie nie wygrałem wszystkiego, ale medal zrobiłem, zająłem trzecie miejsce. Dla mnie to było coś niesamowitego, bo jeszcze kilkanaście dni wcześniej nawet nie znałem przepisów i zapasy były mi kompletnie obce. I od tego momentu już nigdy żaden zawodnik z okręgu Dolnego Śląska ze mną nie wygrał. Jednym słowem od razu zrobił pan furorę. - Do tego stopnia, że automatycznie wzięli mnie do kadry. Czyli z braci-bliźniaków to pan pierwszy przetarł szlaki do zapasów? - Tak jest, a mój brat już przyglądał się z bliska tym zawodom, na których byłem trzeci, bo go zaprosiłem. Gdy czekał na mniej przy szatni, w tym momencie przyjechał profesor-trener, zobaczył go i mówi: "ty gówniarzu, ja chcę zrobić z ciebie mistrza, a ty nie bierzesz się do roboty i nie chcesz przygotować maty do zawodów?". A Kazek mówi: "przecież ja pana nie znam". Trener wtedy się wściekł i zaczął krzyczeć, że da mu za takie gadanie, a w tym momencie otwierają się drzwi i ja wychodzę. Trener stanął jak wryty, po chwili obszedł Kazka dwa razy, po czym zabrał go do sekretariatu i od razu zapowiedział, że będzie mu wyrabiał książeczkę, byle tylko jak najszybciej przyniósł zdjęcie. Nakazał mu, by przyszedł razem ze mną na najbliższy trening, który będzie po zawodach. I w takich okolicznościach zabrałem brata z gospodarstwa rolnego do sportu (uśmiech). A miał tam swoje zadania? - No tak, ojciec szykował go do przejęcia gospodarstwa. Dużą mieliście gospodarkę? - 17 hektarów. I przede wszystkim co uprawialiście? - Obrabialiśmy pszenicę i ziemniaki. A zwierzęta też były? - Zawsze pasły się trzy krowy. To jako chłopaczki sporo się opracowaliście. - A jak, orobiliśmy się konkretnie. Rozmowie momentami przysłuchiwała się Bogusława Lipień, żona pana Józefa. W tym miejscu dodała: - Nawet później, gdy nasza córka Ewa była malutka, miała może z pół roku, mama nieraz brała cię do okopywania ziemniaków, bo nie miał kto. - Nie miał kto, tak, więc ja musiałem polecieć w pole. Narobiłem się, narobiłem. Ojciec całe życie pracował, najpierw na kolei, a później w kopalni. W domu nigdy go nie było. Wszystko zboże z pól to myśmy zwozili z bratem, później trzeba było wymłócić. Ja wpychałem do maszyny, Kazek z drugiej strony odbierał słomę i nosił worki na strych. A maszyna była potężna. Musiałem podkładać coś pod nogi, żeby w ogóle do niej dostać, bo byłem za niski. I to tam, jako chłopiec, wypracowałem krzepę i wytrzymałość. Byłem na cmentarzu w Dębicy, którą osławialiście w barwach Wisłoki i ogarnęła mnie chwila zadumy. To już tyle lat, gdy pana brata nie ma z nami. Bogusława Lipień: - W przyszłym roku będzie 20 lat... W bliźniaczej więzi jest chyba coś nieopisanego, co powoduje, że tęsknota się nie zmienia. - Nie, nie. Ja cały czas jeszcze... Jeszcze mnie trzyma i nigdy mnie nie puści. Żałuję, że zgodziłem się zostawić brata w tej Ameryce. Bo ja pojechałem po niego. Nie mogę sobie darować. Bogusława Lipień: - Nie możesz siebie obwiniać. - Ale żałuję, bo specjalnie pojechałem po niego. To był cel mojej wyprawy. Chciałem go już ściągnąć do Polski. I on z początku się zgodził, walizkę sobie spakował... Wynająłem niedaleko mieszkanie, bo chciałem jeszcze, przed powrotem, odrobić sobie koszty wyjazdu, ponieważ przelot w dwie strony nie był tani. I było ustalone, kiedy razem wracamy, wyznaczyłem termin. Termin już mocno się zbliżał, ale on przemyślał i razu pewnego mówi do mnie: "wiesz co, ja zostanę". A mnie aż podcięło, bo właśnie tego dnia miałem iść kupić bilety, a on mi mówi, że akurat zmienił zdanie. Odparłem, że nie będę nalegał, żeby później nie miał do mnie pretensji, ale jeszcze poprosiłem, by pojechał ze mną. Argumentowałem to w ten sposób, że w Polsce pytają o niego, cały czas działacze zawracali mi głowę, by pomagał przy kadrze narodowej. I sam bardzo chciałem, aby pracował przy sporcie, a nie fizycznie w fabryce okien. Bogusława Lipień: - Bez przesady, mistrz olimpijski fizycznie w fabryce okien... - Ale był nieugięty. Mówi, że jest żonaty, tu ma żonę i zostanie w Ameryce. "No cholera" - pomyślałem sobie. Starałem się zrozumieć, że przemawia za tym rozsądek, miał tam też młodszego syna. To był czas, gdy już mieli "zieloną kartę". Sam wróciłem do Polski, ale upłynęło może z dwa miesiące, gdy zadzwonił i mówi do mnie: "przyjedź po mnie". Oooooo! - A ja szybko po schodach na górę, żeby sprawdzić, czy mam jeszcze ważną wizę. Patrzę, a tu taki pech! Jakiś tydzień wcześniej straciła ważność. Powiedziałem mu, że zanim ja wyrobię się z załatwieniem nowej wizy, to pewnie on sam prędzej zdąży przylecieć. "Dobra, to na święta już będę" - zapowiedział. A przed świętami umarł. Zmarł 12 listopada 2005 roku w Nowym Jorku. Bogusława Lipień: - Chwilę wcześniej byli u nas znajomi, którzy dopytywali, kiedy można spodziewać się Kazka w Polsce. Józek im przekazał, że jest po rozmowie z bratem i możliwe, że przyleci jeszcze w listopadzie. - I przyleciał, ale w trumnie... (zawiesza głos pan Józef - przyp.). W jakich okolicznościach doszło do śmierci pana Kazimierza? - On pracował w tej fabryce okien, nosił te ciężkie, metalowe konstrukcje. Bogusława Lipień: - Byli w trakcie urządzania mieszkania swojemu synowi. Tośka, czyli Józka bratowa, pojechała z synem na zakupy do sklepu, a później do domu po Kazka, by pomógł znosić rzeczy z samochodu. I on podobno wziął do ręki te paczki z elementami wyposażenia, poszedł z nimi na górę, położył i w tym momencie upadł. Może nie chciał po pięć razy chodzić, tylko wziął na obie ręce ciężary. Co było bezpośrednią przyczyną śmierci? Bogusława Lipień: - Prawdopodobnie niewydolność krążenia. Podobno reanimowali go dwie godziny, ale to nic nie dało. - Wzięli go do szpitala, ale tylko po to, żeby stwierdzić zgon. Pan Kazimierz leczył się na jakąś chorobę? - Na nic się nie leczył. Nadciśnienie może miał, tylko nie wiedział. Kazek nie chodził do lekarzy, bo twierdził, że on jest nie do pokonania. Wydaje mi się, że się przeliczył. Wydawało mu się, że jest nie do zdarcia i pracował ponad siły. Pamiętam, jak przyjechałem do Stanów i spotkaliśmy się w Central Parku. Przywitaliśmy się, a on od razu kazał mi biegać dziesięć okrążeń. Darował mi kilka, bo byłem prosto z samolotu po podróży, a on zrobił piętnaście kółek. Bogusława Lipień: - Jeszcze jak kadrę prowadził Rysiek Świerad, to zapraszał Kazka po to, żeby współprowadził zajęcia. Zawodnicy zmieniali do biegania, a Kazek bez przerwy z nimi biegał. Jego udział w medalach, zdobytych pod wodzą Ryśka, jest spory. - Miał taki hart, że głowa mała. I zawsze podchodził ambicjonalnie. Do historii polskiego sportu razem z bratem przeszliście m.in. na mistrzostwach świata w Teheranie w 1973 roku, gdy jeden po drugim zdobyliście złote medale. - Ja pierwszy (uśmiech). Dlatego jestem pierwszym mistrzem świata w historii polskich zapasów. Wynikało to oczywiście z tego, że walczyłem w niższej kategorii wagowej. Gdy mnie już wynosili na rękach, Kazek tak się zapomniał w swojej walce, że Węgier "śmignął" go na dwa punkty i wyrównał walkę. Już nic nie było w rękach brata, wszystko rozstrzygnęło się na drugi dzień, gdy Węgier zmierzył się z Rosjaninem i węgierski zawodnik miał szansę, aby zapewnić sobie mistrzostwo. W jaki sposób śledziliście tę walkę? - Brat w ogóle nie chciał patrzeć, tylko siedział sto metrów dalej w szatni. To ja przyleciałem do niego i powiedziałem, że jest mistrzem. To były piękne mistrzostwa, mieliśmy znakomity doping, choć warunki na stadionie były ciężkie. Toczyliśmy walki przy 40 stopniach Celsjusza. Jeden z Rosjan, starszy ode mnie, z tego upału i wycieńczenia po prostu padł. Mało tego, wspólnie zgromadziliście trzy medale olimpijskie, pan srebrny, a brat złoty i brązowy. Wiem, że wciąż nie może pan odżałować startu w Montrealu, za wszelką cenę pragnął pan, podobnie jak brat, stanąć na najwyższym stopniu podium. - Nigdy już nie będę mógł przeżałować tego, co się stało. To były po prostu zupełnie inne czasy, nikt mnie nie przypilnował i nie przestrzegł. A byłem jednym z tych, który zawsze zbijał najwięcej, a wtedy "robiłem" dwanaście kilogramów. Odpuściłem nawet mistrzostwa Europy, wszystko robiłem pod ten olimpijski start. Tak bardzo chciałem zrobić to złoto, a tu kurcza felek... Bogusława Lipień: - Rano, zamiast zjeść coś gotowanego lub przynajmniej ciepłego, chwycił z lodówki coca-colę i pomidory. I dlatego początkowo nawet myśleli, że Józek wymiotuje krwią, a on zwracał łupy z pomidorów. - Łupa przykleiła mi się do żołądka i to był koniec. Byłem nieprzytomny. W końcu zrobili mi płukanie wodą, ale to nic nie dawało. Tak strasznie byłem słaby... Najpierw wygrałem, później przegrałem, znów wygrałem, ale w czwartej kolejce już nie dałem rady zawodnikowi z ZSRR i wszystko się skończyło. A przecież w trzeciej walce pokonałem późniejszego mistrza, Perttiego Ukkolę. Wygrałem z nim niemal do jednej bramki. Byłem tak przygotowany, że naprawdę czułem moc. Bogusława Lipień: - Dopowiem tylko, bo przecież o tym później mówili, że jak już na miejscu razem z Kazkiem toczyli sparingowe walki, to Kazek niemalże płakał mówiąc, że chyba jest nieprzygotowany do igrzysk. Po prostu Józek rzucał Kazkiem jak workiem ziemniaków. - Był wkurzony, że nie może sobie ze mną poradzić, a przecież ja "chodziłem" w kategorii 57 kg, a brat jedną wyżej, do 62 kg. Że ja musiałem sięgnąć po tego cholernego pomidora i jeszcze przepić go colą. Do dzisiaj mnie trzepie. Bogusława Lipień: - Do dzisiaj nie jemy pomidorów z łupami. Nawet te koktajlowe obieramy (śmiech). A ponieważ są małe, najpierw je parzę, żeby łatwiej było sobie poradzić. Czyli całkowitej awersji do pomidorów pan nie ma? - Zjem, ale nie przepadam za nimi. Zawsze mam z tyłu głowy, że kosztowały mnie medal olimpijski, a być może nawet złoty. A tak czekałem na tę olimpiadę. Przy pierwszej, w 1968 roku, byłem jeszcze za mało doświadczony. Z kolei przed drugą, w 1972 roku, miałem wypadek samochodowy. Bogusława Lipień: - I to w sumie niedaleko pana, w Rogach koło Krosna. Czyżby zjeżdżał pan starą, stromą Rogowską Górą? - Tak jest. Z przejścia granicznego w Barwinku wziąłem dwóch czeskich trenerów i jechaliśmy na turniej im. Zbyszko Cyganiewicza. Lecieliśmy w dół, aż w pewnej chwili widzę kobietę, która wyszła z autobusu i niosła worek. Nie patrzyła w moją stronę, tylko zaczęła przechodzić przez drogę i pakować mi się pod samochód. Nawet nie zdążyłem zatrąbić, to był moment. Co tu dużo mówić, też pędziłem i zacząłem wykonywać raptowne manewry, aż wylądowaliśmy na drzewie. Jakie miał pan obrażenia? - Ja byłem w najlepszym stanie z wszystkich, ale i tak zostałem mocno pokiereszowany. Łącznie miałem założone 23 szwy. W takich okolicznościach uciekła mi szansa na dobry wynik w Monachium, dlatego później tak bardzo szykowałem się, by przygotować szczyt formy na Montreal. I ten szczyt był, no ale popatrz, ten przeklęty pomidor wszystko zawalił. Dzisiaj jest pan zmuszony dwa razy w tygodniu poddawać się dializom. Choroba nerek jest konsekwencją wieloletniego zbijania wagi i odwadniania organizmu? - Oczywiście, to jest skutek. Na szczęście od dłuższego czasu nie muszę już za każdym razem jeździć do Rzeszowa, tylko jestem dializowany w Dębicy. Jedna dializa trwa cztery godziny, tyle czasu muszę leżeć podłączony do maszyny. Cóż, nie jest mi to na rękę, ale jak człowiek chce żyć, to trzeba się poddać lekarzom. Sport zawodowy wystawia mi dzisiaj cenę, ale ja się nie poddaję. Niedawno lekarz mi powiedział, że widać, że to organizm sportowca. Nawet jak przypląta się coś poważniejszego, to wychodzę z tego obronną ręką. Miałem problem z wysokim ciśnieniem, dlatego niedawno wylądowałem w szpitalu. Sytuacja była poważna, ale w Krakowie udało się ją opanować. Rozmawiał: Artur Gac