Decyzja o zakończeniu kariery jest nieodwołalna? W światowym i europejskim judo są przecież starsi zawodnicy od pana. Janusz Wojnarowicz: - Niedawne drużynowe mistrzostwa Polski w Krakowie, gdzie w barwach Czarnych Bytom zdobyłem złoty medal, były ostatnimi krajowymi zawodami z moim udziałem. Zdrowie szwankuje, odzywają się stare kontuzje, pojawiają nowe dolegliwości. Trzeba było wreszcie powiedzieć "stop" i dać szansę młodszym. Widzi pan swych następców w wadze ciężkiej? - Oczywiście, i to w moim klubie, w którym spędziłem 18 lat. Mam na myśli Kamila Grabowskiego, który zajął siódme miejsce w młodzieżowych mistrzostwach Europy w Bułgarii, a wcześniej dwukrotnie stanął na podium Pucharu Europy, w tym na najwyższym w Bratysławie. Ma znakomite warunki fizyczne, mierzy ponad 2 metry wzrostu, a do tego dysponuje niesamowitą wydolnością. Wróżę mu duże sukcesy. Pan ze swoich osiągnięć też powinien być zadowolony. Czy jednak doskwiera brak medalu z igrzysk i MŚ? - Żałuję, że poza sześcioma krążkami z indywidualnych ME, nie sięgnąłem po medal w tych największych imprezach. Konkurencja zawsze była ogromna. Liczyłem jeszcze po cichu na sierpniowe mistrzostwa globu w Rio de Janeiro, ale nie znalazłem się w kadrze i w ogóle nie pojechałem. Nie mam jednak o to do nikogo żalu, nic mnie nie gryzie. Z kolei udziału w olimpiadzie 2016 nie rozpatrywałem, bo to zbyt daleka przyszłość. Na początku lipca wywalczył pan brąz w MŚ żołnierzy w Astanie. Zapowiadał pan, że za sprawą obowiązującego kontraktu wojskowego będzie pan trenował co najmniej do 2015 roku. - Takie były plany, lecz postanowiłem wcześniej zakończyć karierę. Moja żona od kilku miesięcy pracuje w zachodniej części Niemiec, niedawno dołączyły do niej nasze dzieci, a niebawem znów będziemy wszyscy razem. Czekam na ten moment. Przed świętami, tj. 20 grudnia, odbędzie się moje oficjalne pożegnanie w Czarnych Bytom. A potem już Niemcy i nowy rozdział w życiu. Dorobił się pan na judo? - Zarabiałem jak przeciętny Polak, wystarczyło na normalne życie, ale to nie były żadne kokosy. Nie w każdym sporcie dostaje się pensje na poziomie kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie. Moje wypłaty były dużo niższe, dlatego wyjeżdżam do pracy w Niemczech. Nie jadę po to, aby leżeć na kanapie do końca życia. Coraz więcej pieniędzy jest do zgarnięcia z tatami. Nagrody finansowe pojawiły się i w turniejach zagranicznych, i krajowych. - Szkoda tylko, że wprowadzono je pod koniec moich występów. Wcześniej wygrywałem jakieś telewizory, sprzęt AGD. Najczęściej rozdawałem wśród rodziny. Przyszłość wiąże pan z judo? - Chciałbym pozostać w mojej ukochanej dyscyplinie, nie tak łatwo rozstać się z judo. Mam nadzieję, że dane będzie mi pracować w roli trenera. Kiedy przed paroma laty przeszedłem na buddyzm, bardzo się zmieniłem, wyciszyłem. Jestem spokojnym, opanowanym człowiekiem, więc chętnie podejmę się szkolenia młodych zawodników. Wspominając najlepsze występy, kiedy był pan najbliżej tytułu mistrza kontynentu? - Z pewnością w 2006 roku w Tampere. W finale byłem bliski pokonania Niemca Andreasa Toelzera. Rok wcześniej w Rotterdamie też miałem srebro, po przegranej z Rosjaninem Aleksandrem Michajlinem. To jeden z niewielu rywali, poza m.in. fenomenalnym Francuzem Teddym Rinerem, z którym nigdy nie wygrałem. Nawet kiedy prowadziłem na 10 sekund przed końcem, Michajlin potrafił dzięki swej konsekwentnej postawie na macie odwrócić losy pojedynku. W jaki sporcie mógłby pan osiągnąć większe sukcesy? - Nie ma takiego, judo było mi pisane i cieszę się, że przez niemal dwie dekady byłem solidnej klasy zawodnikiem. Pamięta pan pierwszy trening? - O tak, pod koniec podstawówki. Trener Ryszard Dziewulski chodził od drzwi do drzwi i szukał chętnych. Kiedy mnie zobaczył, powiedział: "Widzimy się na zajęciach". Bardzo chętnie poszedłem i już zostałem. Zawsze byłem największy, dlatego zwrócił na mnie uwagę. W ósmej klasie mierzyłem 190 cm i ważyłem 100 kg. W kategorii +100 kg miał pan ten komfort, że nie musiał zbijać wagi? - Czasem musiałem, ale najlepsze wyniki uzyskiwałem ważąc w okolicach 175 kg. Trenerowi Marianowi Tałajowi, któremu wiele zawdzięczam, zupełnie nie przeszkadzało, że nie stosuję żadnych rygorystycznych diet. Znakomicie nam się współpracowało. Były takie sytuacje, że chciał pan wcześniej skończyć z judo? - Tylko raz, w 2004 roku, kiedy czułem się wypalony i nie miałem ochoty już walczyć. I wcale nie chodzi o to, że nie zakwalifikowałem się na igrzyska. - W 2002 roku byłem bardzo eksploatowany, mnóstwo startowałem i bardzo dużo wygrywałem. W rankingu światowym byłem na pierwszym miejscu. Ale niestety przypłaciłem tę aktywność wypaleniem, straciłem pasję do judo. W 2003 roku kilka razy wystąpiłem, ale druga połowa roku to już była katastrofa. Z kolei rok 2004 był tylko dopełnieniem tego upadku i przegrałem kwalifikacje na IO. Już wtedy planowałem zagraniczny wyjazd do pracy. Wszystko było już dograne... Za czyją namową nastąpił powrót? - W lutym 2005 pojechałem na prestiżowy Turniej Paryski. Podczas tej imprezy był już nowy trener - Marian Tałaj. Oczywiście przegrałem we Francji, ale tym się nie przejmowałem, bo wiedziałem, że i tak kończę. Ale po zawodach szkoleniowiec tak mnie nakręcał, tak mnie przekonywał, że mogę jeszcze wygrywać i sporo osiągnąć, że mu uległem. Postanowiłem dać sobie jeszcze jedną szansę, wypaliło, a kilka miesięcy później w Holandii byłem już wicemistrzem kontynentu. Kariera judoki wiąże się z licznymi wyjazdami. Zwiedził pan cały świat? - Dziwnie się złożyło, że nigdy nie walczyłem w Ameryce Północnej. Nie byłem też w Australii, ale już jakiś czas temu zaplanowałem z małżonką, że odwiedzimy ten kontynentu. Najbardziej podobało mi się chyba w Tokio, a Japończycy to niezwykle mili i serdeczni ludzie. Gdyby pan podsumował swoją karierę w zaledwie jednym zdaniu... - Dzięki judo i sportowi wyczynowemu mam pewność, że można osiągnąć wszelkie założone cele w życiu. Rozmawiał Radosław Gielo