Maciej Słomiński, Interia: Rozmawialiśmy ponad rok temu. Wówczas mówiłaś o tym, co działo się po nieudanym starcie na Igrzyskach Olimpijskich w Atenach w 2004 r.: "Totalnie się załamałam. Ogromny kryzys, przeryczałam parę miesięcy. Nie wiem czy to była depresja?". Adriana Dadci-Smoliniec, mistrzyni Europy w judo w roku 2002, założycielka klubu UKS Ada Judo Fun: - Nie mam zlokalizowanego punktu "start" w mojej depresji. W życiu na wszystko sobie pracujemy. To nie jest tak, że przegrałam olimpiadę i nagle wpadłam w czarną dziurę. W sport weszłam bardzo wcześnie, cały czas miałam wciśnięty gaz do dechy. Na zgrupowaniach spędzałam 200-300 dni w roku. Do tego ciągła kontrola masy ciała, radzenie sobie ze stresem. W tamtych czasach, dominowało podejście na zasadzie: idziesz do przodu, musisz sobie radzić. Nikt się z nikim nie cackał. A to wszystko ma wpływ na nas. Nikt nie myślał o młodym sportowcu, że on zaraz będzie dorosły i z jakim bagażem w tej dorosłości wyląduje. Taka postawa, że idę do przodu i się nie poddaję, pomogła mi w sporcie. Czasem się potknęłam, otrzepywałam i szłam dalej. Niestety jest tak, że wszystkie doświadczenia zbieramy do plecaka, gdy jest ich za dużo, plecak może pęknąć. "Sport to zdrowie...utracone" - mawiano w przychodni sportowej, gdzie uczęszczali młodzi sportowcy w latach 90. XX wieku. - Ja to znam inaczej - sport to zdrowie, ale nie wyczynowy. Po przegranej w Atenach miałam 25 lat, człowiek nie myśli wtedy racjonalnie, emocje biorą górę nad rozsądkiem. U mnie koniec był mocno emocjonalny, na koniec się zagotowałam, gdy trener zapytał: "co ty innego właściwie umiesz robić oprócz judo?". W efekcie przez 10 lat nawet nie spojrzałam w stronę maty. Gdybym wtedy spotkała kogoś, kto miałby pomysł na taką zawodniczkę jak ja, mam na myśli stan psychofizyczny, od ręki stwierdziłby, że coś jest nie tak - dziewczyna spędziła na tatami 18 lat i totalnie się od tego odcięła. Nikt się nie zastanawiał, dlaczego tak się stało. Ja nie bardzo wiedziałam, co się ze mną dzieje i co mam ze sobą zrobić. Czy dziś wiesz, co się wtedy stało? - Jeśli chodzi o sport, nie byłam w stanie nic więcej z siebie już dać. Wcześniej miałam kontuzję, dlatego, jadąc na igrzyska, czułam, że nie jestem w idealnej formie, zarówno sportowej, jak i psychofizycznej. Nigdy wcześniej to się nie zdarzyło. Stres był zawsze, ale napędzający, a tu przyszła presja. Gdy ona się pojawiła, zaczęły wychodzić doświadczenia z przeszłości, te wszystkie rzeczy, które pakowałam do plecaka doświadczeń. Parłam do przodu, ale ciało i psychika zostały gdzieś z tyłu. Cudów nie ma. Nie jesteśmy maszynami. Co robiłaś przez kolejne 10 lat po igrzyskach? - Gdy wyszłam z judo, czułam się jak przedszkolak. Moje rówieśniczki miały już bogate doświadczenia zawodowe, niektóre pozakładały rodziny, a ja? Kogo to obchodziło, że miałam jakieś medale, że byłam na igrzyskach? Wtedy życie powiedziało: sprawdzam. Różne rzeczy robiłam, kilka lat pracowałam w agencji reklamowej. Weszłam w totalnie inny świat i wiele skorzystałam, nauczyłam się tego, co dziś procentuje, czyli organizacji czasu. Potem urodziły mi się bliźniaki-wcześniaki. Znów los powiedział: sprawdzam. Każdy ma inną odporność, mogę mówić o swojej. Było ogromne ryzyko utraty życia przez dzieci. Myśmy z mężem zareagowali na ślepo, totalnie odrzuciliśmy możliwość, że się nie uda. Może to głupie... A może dzięki temu dzieciom udało się przetrwać, że daliście im siłę? - Zacznę od tego, że dzięki dzieciakom jestem lepszą wersją siebie. Po ich narodzeniu miałam znowu jasny cel. Zabrałam się mocno do pracy, z każdym z dzieci ćwiczyłam cztery razy dziennie metodą Voyty. Kursy do pani rehabilitantki, nagrywanie tych ćwiczeń, potem odtwarzanie ich w domu. Tak przez cztery lata wyglądało moje życie. Na chwilę wróciłam do pracy w agencji reklamowej, ale czułam, że to już nie to, że to już nie moja bajka, jestem na innym etapie, mając dwójkę dzieci z tak ogromnymi potrzebami. Dziś sama jesteś trenerką. - Często rodzice nastoletnich zawodników radzą się mnie w sprawie spraw związanych z karierą sportową ich dzieci. Często pojawia się temat regulacji masy ciała. W wieku dojrzewania nie da się jej do końca kontrolować. Mój organizm był skatowany fizycznie i psychicznie, to nie może zostać bez wpływu. Wtedy były inne czasy, dziś rodzice są wszędzie, jest ich aż za dużo, wtedy było odwrotnie. Było zaufanie do trenera i koniec. Moja mama raczej nie była świadoma, że jako 15-latka zbijałam sześć kilo wagi w cztery dni. Bardzo późno, dopiero w wieku 40 lat poczułam się ze sobą okej. Mam na myśli pełną akceptację swego wyglądu. Zbijanie wagi, powoduje szereg zaburzeń odżywania. Sport pięknie pomógł mi zapracować na kolejne cegły do mojego plecaka doświadczeń. Mówiłaś o plecaku, do którego wrzucamy doświadczenia na drodze życia. - Założyłam sobie plecak dzielnej Ady i do środka wrzucałam różne doświadczenia, a było tego dużo i często. Plecak rósł, napinał się. W Atenach dostałam jedną z dużych cegieł, a potem szło stopniowo, myślę że odejście mojej mamy, było tym elementem, który sprawił, że plecak pękł. Po prostu każdy plecak ma określoną ilość rzeczy, które można do niego upchnąć... Depresja w sporcie. Adriana Dadci-Smoliniec: mój plecak pękł Kiedy pierwszy raz usłyszałaś, że masz depresję? - Wcale nie tak dawno, diagnoza to stosunkowo świeża sprawa. Muszę znów zerknąć do plecaka. Moja mama chorowała na nowotwór ponad cztery lata. Końcówka jej życia była bardzo trudna, byłam z nią 24 godziny na dobę. Mama odeszła przy mnie. To bardzo ekstremalne doświadczenie, trudne, chociaż pełne miłości.To był dla mnie bardzo intensywny czas. Co z nim zrobiłam? Oczywiście wrzuciłam do plecaka. Na drugi dzień po pogrzebie mamy, pojechałam z moją drużyną dzieciaków na zawody. Siadłam za kierownicę busa, rodzice mnie pytali: pani Ado, na pewno wszystko w porządku? Jestem osobą zadaniową, zamknęłam rozdział "choroba i odejście mamy" i rozpoczęłam następny. To dosyć częste, że po traumatycznych przeżyciach pojawia się szok. Łatwo mi było wsiąść do busa i pojechać przez pół Polski na zawody, jednak z czasem, jakieś 3-4 lata temu ten plecak pękł. Poczułam się źle. Bateria się wyczerpała. Wtedy poczułam, że może jednak warto sięgnąć po fachową poradę. Oczywiście diagnoza nie była dla mnie zaskoczeniem, poczułam nawet przez chwilę ulgę. Żeby wyjść z depresji korzystałaś z terapii, czy z innej zewnętrznej pomocy? - Zadziałał instynkt samozachowawczy, sama się wysłałam do specjalisty. Poszłam do psychiatry, została zaproponowana farmakologia. Gdy usłyszałam, że mam depresję nie znaczy, że nie czułam tego wcześniej. Byłam bardzo sprytna, wcześniej doskonale się przygotowałam do rozmowy, przeczuwałam co za "przyjaciel" do mnie przydreptał. Myślałam, że jak zwykle "ogarnę temat", że muszę robić jeszcze więcej niż do tej pory, a wszystko minie, ale w pewnym momencie się już nie dało. Czułam, że nie ma wyjścia, do tego doszły stany lękowe. Jeśli człowiek budzi się i jest od rana przerażony, to coś jest nie tak. Po każdej z traum w życiu, nie dawałam sobie szans na ich przepracowanie, wrzucałam do plecaka i szłam, a raczej biegłam dalej. Dowiedziałam się, że miałam szczęście, utrzymując się w ogóle na powierzchni. Co było dalej? - Zaczęła się żmudna praca w poszukiwaniu dawnej pozytywnej energii. Zaczęłam stosować, ja to nazywam, autoterapię. Nie każdy to udźwignie, dlatego nie każdemu polecam. Mnie się udaję. Jestem świadoma, słucham swojego ciała. Mam dobry, przyjacielski kontakt z mężem. Myślę, że go to też obciążyło w dużym stopniu. Dużo rozmawiamy, mam w nim bardzo duże wsparcie . Nie mam problemu mówić o depresji. Pamiętajmy, że żyjemy tylko raz. Patrzyłam na moją mamę, weszłam w świat związany z onkologią, wtedy widać jakie życie jest ulotne. Broń Boże nie bagatelizuję depresji, ale mierząc się z nowotworem kogoś bliskiego widać kruchość życia. Przychodząc na wywiad z tobą, mam na sobie różową bluzę, uśmiech na twarzy. To taki manifest. Chcę pokazać, że człowiek w depresji, nie zawsze jest szary, smutny, to może dotknąć każdego. Czy w ogóle przyczyną depresji musi być trauma? - Moim zdaniem nie. Myślę, że to, iż żyjemy dziś w tak zawrotnym tempie, nawet najmocniejszego zawodnika sprowadzi do parteru. Młodzież mówi, że zmiecie z planszy. - Tylko od nas zależy, czy będziemy ślepo biegli nie wiadomo za czym. By spełnić czyjeś oczekiwania? Trzeba się zastanowić, do czego w ogóle dążymy i co jest ważne? Ja się w pewnym okresie zdecydowałam założyć mój klub judo, bo wiedziałam, że chcę działać na swoim zasadach. Chcę to robić w otoczeniu rodziny, nie chcę pracy od 8 do 16, by rozwiązywać jakieś wyimaginowane problemy. Czułam, że świat reklamy, który poznałam, nie jest mój. Tak to działa. Skuteczna reklama stwarza potrzeby, ludzie chcą ją za wszelką cenę spełnić. - Wolę prawdziwe ludzkie sprawy. Znalazłam swoją niszę i swój spokój. Wcisnęłam przycisk "stop". Wciąż mam charakter wojownika, który miałam na tatami. To, że staraliśmy się o lokal dla mojego klubu, to jest ogromne wyzwanie. Około rok temu zebrała się spora grupa osób, które przyklasnęły, że będziemy mieli siedzibę dla klubu, tyle na to czekaliśmy. To był miód na moje serce, działać w dużej, pozytywnej ekipie. Jednak po długiej przepychance z papierami, okazało się, że na koniec roku ogrom spraw do załatwienia jest przytłaczający, a z początkowej entuzjastycznej grupy zostało wspomnienie. Taka jest cena rozwoju działalności. Nie mam żalu. Czasy w jakich żyjemy nie pomagają altruizmowi. Było ciężko. Kolejna nauka. Powiedziałam mężowi, że sorry, w tym tygodniu nie prowadzę żadnych zajęć. Znam siebie, wiem, że muszę chwilę odsapnąć, bo mogę znów na coś zapracować. Jakbym słuchał o mojej rodzinie. Trudno dziś nie będzie zdrowej ryby, zamówimy pizzę. Świat się nie skończy. - Trzeba nauczyć się odpuszczać. Niepełna sprawność moich dzieci - kolejne "sprawdzam" od życia. Ktoś z góry zapytał: jaka perfekcja, o co ci chodzi? Nie jest tak, że w mig to pojęłam. Mój charakter jest dokładnie odwrotny - stara ja, by się zarzuciła coraz bardziej wymagającymi zadaniami. Ja nie podołam? No to patrzcie! To były kolejne etapy, które musiałam przepracować. Piękne słowo: "przepracować". - Bez tego się nie da. Szukałam książek o sportowcach, których spotkało to co mnie. Odnajdywałam fragmenty bliźniacze do moich, dzięki temu miałam poczucie, że nie odleciałam. Była taka zawodniczka judo, Ronda Rousey, dziś rywalizuje w MMA. Weszła w judo jak torpeda, wiele lat później dotknęłam jej książki. Pisała to, o czym mówimy, jak "robisz" wagę i co z tego wynika. Kolejny przykład to Edith Bosch, bardzo znana zawodniczka judo. Od młodzika się z nią mierzyłam i wzbudzała we mnie negatywne emocje . Gdy ona wchodziła na matę, robiła to z takim wyrazem twarzy, jakby chciała rywalkę zmieść, była bardzo brutalna. Dawno temu, obejrzałam program o jej historii. Mówiła, że nie była szczęśliwa na macie, że wciąż udowadniała coś swemu ojcu. Gdy skończyła karierę, była najszczęśliwszą osobą na ziemi. Stąd miała taką minę, że nie lubiła judo. - No właśnie! Mysle, że stawiano przed nią ogromne wymagania, którym nie była w stannie sprostać, to robiło "złą robotę". Nie była szczęśliwa. Miała medale Igrzysk Olimpijskich, tytuły z mistrzostw świata i Europy. Często oceniamy osoby, nie znając ich historii. Dlatego unikam ocen. Mogą być niesprawiedliwe. Jak ty sobie poradziłaś z depresją? - Myślę że to proces, który trwa. Ona jest częścią mnie. Spotkania ze specjalistą to podstawa. Poza tym dużo czytam. Przeczytałam mnóstwo książek, o tych sportowych już mówiłam. Przemawia do mnie twórczość Pauliny Młynarskiej, podoba mi się obszar zadbania o siebie, który porusza. Dzięki niej wiem, że nie trzeba się na wszystko zgadzać. Zostałam wychowana w ten sposób, że starszym trzeba przytakiwać, nawet gdy się ma inne zdanie. Nie wypada odmówić. To początek drogi do uszczęśliwiania innych - zbyt długie spełnianie oczekiwań czyichś, nie swoich. Głównie jako przykłady podawane są oczekiwania rodziców. Podobno na terapiach jest ten temat wałkowany, że wszystko bierze się z dzieciństwa. Nie czuję się specjalistką, u każdego bierze się z innego źródła. Dziś depresję traktuję jako mój bezpiecznik. Jak to? - To jest jeden z elementów, który składa się na mnie, jak to, że mam kręcone włosy. To kuszące, dać się pochłonąć czarnej dziurze i schować. Wszystko tłumaczyć depresją. Jednak nie ona jedna mnie definiuje i nie tłumaczy mojej osobowości. Depresja zaczęła dbać o mnie, ja w odpowiedzi zaczęłam dbać o siebie. Dzięki diagnozie mogę sobie na więcej pozwolić, nie muszę być codzienne silna. Zaczęłam odpuszczać. Perfekcjonizm w sporcie, który mi towarzyszył, niekoniecznie musi być ze mną na całe życie. Traktuję depresję jako przyjaciela, który mnie stopuje i pozwala zadbać o siebie. Jak mam za dużo rzeczy, wówczas mówię: stop. Ważne, by znaleźć przestrzeń tylko dla siebie. Mam taką rutynę, że w niedzielę zakładam słuchawki, zostawiam mężowi dzieci i idę na długi, 20-kilometrowy spacer. Mam czas pomyśleć, tylko dla siebie. Jestem świeżo po obejrzeniu filmu "Nie patrz w górę"... Przerysowany, ale dający do myślenia. - Ja wiem, czy przerysowany? Tak to działa, że szefowie korporacji mówią nam, co mamy kupować, co jeść, pić i co robić. Są też zegarki mierzące poziom stresu. Niby pożyteczne, ale w domyśle: pozbądź się stresu - bądź szczęśliwy! - Tak się złożyło, że kilka dni później obejrzałam telewizję śniadaniową na jednym z kanałów. No i w tym programie, pani prowadząca mówi: pisarka (nie podaję nazwiska, bo chodzi o sposób przekazywania informacji) przyznała się, że zabiła człowieka, ale dziś jest szczęśliwą mamą - wszystko na jednym oddechu. Potem temat szybko przeszedł na kolejną gwiazdę. Wszystko w jednym zdaniu. Opadła mi szczęka. Żyjemy pod presją, chcemy być piękni i idealni. Ja się z tego wyzwoliłam, działając w obszarze sportu dla dzieci z niepełną sprawnością, umiem się przyznać: nie miałam racji. Człowiek z krwi i kości jest omylny. Gdzie jest napisane, że cały czas trzeba być szczęśliwym? Co to jest to szczęście? Ludziom się wmawia, że mają tacy być przez cały czas, nie udaje im się, bo udać się nie może i potem cierpią. Radość jest jednym z uczuć, są też inne. Na przykład smutek. - Codziennie dostajemy ileś informacji, które nas przytłaczają. Jak ktoś tego nie wyrzuca, może mieć potem problem. Trzeba zaakceptować to jakim się jest. Ktoś 40 lat walczy, żeby mieć dwa centymetry chudszą nogę, takie absurdy, którym poświęcamy mnóstwo energii, spala nas to. Nie chcę wyjść na nawiedzoną, ale nasze ciało coś nam mówi, jak jest w złym stanie, chce nam to przekazać. Smutek jest z jakiegoś powodu, jak ktoś nie słucha swego organizmu to brnie, nie patrzy, a przecież wszystko bierze się skądś. Mamy prawo być smutni. Zaryzykowałabym nawet, stwierdzenie że smutek jest okej. Rozmawiał Maciej Słomiński, Interia Więcej o akcji przeczytacie na stronie Mental.interia.pl