Panuje opinia, że bardzo dobrze prowadzi pana promotor, na czym polega jego praca? Jan Błachowicz: To nie promotor, to promotorka, a jest nią moja partnerka Dorota Jurkowska i zarazem matka Jana juniora. Wspomaga mnie od dawna. Ludzie nie widzą jej pracy. Wkłada w przygotowania tyle pracy. Spełnia wszystkie oczekiwania teamu, żeby wszystko grało, żeby wszyscy mieli to czego oczekują i za to bardzo, bardzo jej dziękuję. Był taki moment w pańskiej karierze, kiedy 5 września 2015 roku przegrał pan w Las Vegas z Amerykaninem Coreyem Andersonem i chciał kończyć karierę. Co spowodowało, że zmienił pan zdanie? - Ja właściwie nie chciałem jej kończyć. Chciałem zrobić tylko dłuższą przerwę, nabrać głodu. Nastąpił zwrot. Powróciłem do Warszawy i przez miesiąc nic nie robiłem i to spowodowało, że ten głód powrócił. Planowałem roczną przerwę, a wyszło półtora miesiąca. Obserwatorzy pańskich treningów mówili mi, że przykłada się pan bardzo do każdego segmentu szkolenia, m.in. z zapaśniczym mistrzem olimpijskim z Atlanty w stylu klasycznym Ryszardem Wolnym... - MMA wiadomo, stójka, zapasy, parter. Dochodzi do tego trening siły i wytrzymałości. Poświęcam tym elementom bardzo dużo czasu. Korzystam z cennych rad ludzi mających ogromne doświadczenie. Pomaga mi także trener Anzor Ażyjew, specjalizującym się w mieszanych sztukach walki. Dzisiaj ma pan nadal tytuł mistrza świata w wadze ciężkiej mieszanych sztuk walki. Proszę przypomnieć pierwszy kontakt ze sportem. Kiedy to było? - Miałem wtedy dziewięć lat i chodziłem do szkoły podstawowej w Cieszynie. Pamiętam, było jakieś przedstawienie w szkole i moja mama Krystyna pożyczyła z miejscowego klubu judo kimono potrzebne w inscenizacji. Oboje poszliśmy je później oddać i judo wpadło mi od razu w oko. W ostatnich trzech latach przegrał pan tylko raz. Jak to się stało? - To był po prostu zwykły błąd. Trzeba było zacząć robotę i zdobywać punkty. Popełniłem błąd gdzieś w ataku i nieopatrznie opuściłem rękę. W sportowym światku nazywany jest pan "Cieszyńskim Księciem". Kto wpadł na pomysł, aby tak nobilitować pana za sportowe sukcesy? - Sam jestem z Cieszyna. Było kiedyś Księstwo Cieszyńskie, ale nie było księcia. Może to trochę było samozwańcze nazwanie mnie księciem, ale skoro pani burmistrz nie ma nic przeciwko temu, niech tak już zostanie. W 36.Plebiscycie "Przeglądu Sportowego" na dziesięciu najlepszych sportowców Polski w 2020 roku przypadło panu siódme miejsce przed wieloma sławami m.in. Wilfredo Leonem, Katarzyną Niewiadomą i Dawidem Kubackim. Spodziewał się pan, że sukcesy wywindują pana tak wysoko? - Jest mi bardzo miło, że po raz kolejny znalazłem się w tak doborowym gronie. W 2018 byłem nominowany do czołowej dwudziestki plebiscytu. Rozpiera mnie duma z tej wysokiej lokaty, mam jednak świadomość, że muszę utrzymywać wysoką pozycję w sporcie, który lubię, podobnie jak moi kibice. Mieszane sztuki walki, a wśród nich grappling, boks tajski, zapasy i jujitsu. Jak by pan uszeregował swoje umiejętności w poszczególnych z nich? - Niezwykle ważne w tym co robię jest wszechstronność, dlatego też staram się, aby we wszystkich wymienionych dyscyplinach prezentować wysoki poziom. To gwarancja końcowego sukcesu. Z Janem Błachowiczem rozmawiał Jerzy Jakobsche