Michał Przybycień, Interia: W twoim życiu najpierw pojawił się alkohol, czy sport? Rafał Szopa, Szopa Fight Team: - Dużo wcześniej rozpocząłem swoją przygodę ze sportem. Zacząłem trenować w ósmej klasie szkoły podstawowej. Chciałem w siódmej, ale rodzice nie zgodzili się, żebym trenował kickboxing. Uważali, że siódma klasa to za wcześnie. To były inne czasy, ludzie uznawali to za zbyt brutalne. Udało mi się uprosić rodziców i w ósmej klasie zacząłem trenować. - Już po ok. roku treningów zacząłem startować w zawodach. Na początku przegrywałem wszystko. Rodzice też we mnie wątpili, ale ja miałem klapki na oczach i wizję na siebie, że będę sportowcem. Wiedziałem, że zacznę w końcu wygrywać. Tak się stało. Pierwszy raz w Skawinie, w eliminacjach do mistrzostw Polski. Wtedy, żeby móc wystąpić w mistrzostwach Polski, trzeba było przejść eliminacje regionalne. Były cztery regiony: północ, południe, wschód, zachód. Wchodziły po dwie osoby każdego regionu, więc w mistrzostwach Polski brało udział osiem osób, bardzo wąskie grono. Wygrałem kwalifikacje. Na mistrzostwach Polski akurat przegrałem. W pierwszej walce trafiłem na utytułowanego zawodnika. To były moje początki. Później było już znacznie lepiej. - Tak, po tym turnieju przełamałem barierę i zacząłem wygrywać. Od początku trenowałem kickboxing, ale wtedy nie było wielu okazji do startów i trener zaproponował, żebym zaczął startować też w boksie. Nie spodziewanie również zacząłem zwyciężać. Nawet środowisko bokserów trochę się denerwowało, że przyjeżdża chłopak z kickboxingu i wygrywa walki. Łączyłem więc starty w boksie i w kickboxingu. W boksie wygrałem mistrzostwa Małopolski, zakwalifikowałem się na mistrzostwa Polski. Problem w tym, że nikt mi nie powiedział, kiedy one się odbywały, co, gdzie, jak. Później na jakimś innym turnieju wszyscy się pytali, co się stało i zarzucali, że olałem zawody. Mówiłem, że nie wiedziałem. A chłopak, którego znokautowałem w finale mistrzostw Małopolski, też się zakwalifikował do mistrzostw Polski, bo wchodzili finaliści wojewódzcy. On zdobył brązowy medal. Twoja kariera bardzo dobrze się rozwijała, ale zahamował ją pewien incydent. - Trzeba wrócić do tego, że jestem po szkole zawodowej, później robiłem technikum. W "zawodówce" uzyskałem tytuł blacharza samochodowego. Po szkole pracowałem pół roku w tym zawodzie. Później zacząłem pracować na "bramkach". Pasowało mi to, bo taki tryb pracy mogłem łączyć z treningami. Ochraniałem m.in. krakowską Akademię Wychowania Fizycznego. Dostaliśmy zgłoszenie, że jest afera w akademiku. Gdy namierzyłem sprawcę, on przyłożył mi pistolet do głowy. Wyrwałem mu broń, ale wywiązała się szamotanina. Nawet nie zauważyłem, jak wyciągnął nóż i wbił mi w szyję. Byłem w stanie krytycznym, tętnica była w połowie przecięta. Człowiek ma 5 litrów krwi, a ja straciłem 3,5. Dwa razy mnie reanimowali. - Po tym wypadku w miarę szybko doszedłem do siebie. Już po ok. dwóch tygodniach opuściłem szpital. Miałem ok. 40 szwów. Po kilku miesiącach wróciłem do treningów. Szybko pojawiły się kolejne problemy. - Nie mogłem trenować na sto procent. Odczuwałem ból w okolicach wątroby. Okazało się, że mam wirusa typu C, żółtaczkę. Przyczyną był alkohol? - Nie, wtedy jeszcze nie byłem uzależniony. Do dziś nie wiem, co było tego przyczyną. Wydaje mi się, że zanieczyszczona mogła być krew przy transfuzji, albo nóż, którym zostałem zraniony. I wróciłeś do szpitala... - Teraz jest to łatwiej wyleczyć, wtedy był dramat. Jedyną możliwością była chemioterapia. Wyleczalność była wtedy na poziomie czterech procent. Przez 10 miesięcy brałem interferon i udało się zwalczyć wirusa. Po ok. dwóch latach znowu zacząłem trenować i startować. - Po wyleczeniu, musiałem się badać co miesiąc. Wszystko było dobrze, ale nagle stało się coś dziwnego. W jednym miesiącu wyniki były idealne, a już miesiąc później, tak się pogorszyły, że wylądowałem w ciężkim stanie w szpitalu. Lekarze stwierdzili, że muszę jechać do Szczecina, na przeszczep wątroby. - Pojechałem tam pociągiem, z tatą. W szczecińskim szpitalu byli na nas wkurzeni. Nie potrafili zrozumieć, jak mogliśmy przyjechać pociągiem. Przecież mogłem dostać krwotoku wewnętrznego. - Przyjęli mnie i byłem przygotowywany do przeszczepu wątroby, ale cały czas nie dopuszczałem myśli, że do niego dojdzie. Lekarze jednak sprowadzali mnie na ziemię. W dodatku codziennie brałem garści tabletek. Były momenty, że musieli mnie prowadzić do toalety, bo nie byłem w stanie dojść. Byłem słaby, ale cały czas miałem wewnętrzne przekonanie, że nie będzie przeszczepu. - Rzeczywiście, w dniu operacji stał się cud. Wyniki zaczęły się tak poprawiać, że do przeszczepu nie doszło. Lekarze, do tej pory, nie wiedzą, co się stało. Mówili że moje zdjęcia powieszą w szpitalu, bo takie rzeczy się nie zdarzają. Nie wiadomo, jak się zepsuło i nie wiadomo, jak się naprawiło. Istny cud. - Jak najbardziej, co prawda po jakimś czasie, mój stan znowu się pogorszył, ale ponownie nastąpiła nagła poprawa. Ostatecznie, w Wigilię wyszedłem ze szpitala. Od tamtej pory wszystko było dobrze, regularnie się kontrolowałem, miałem robione biopsje wątroby, wszystko było dobrze. Wróciłeś do sportu? - Tak, kolejny raz się udało. Rozstałem się ze swoim pierwszym trenerem, Tadeuszem Gutem. Długo z nim współpracowałem i osiągałem sukcesy. - Zacząłem trenować z moim przyjacielem, Tomaszem Maciejowskim. Ja mu prowadziłem siłownię, on mnie przygotowywał do zawodów, ale pierwszym trenerem od kickboxingu był Tomasz Mamulski. Przy nim zdobyłem brązowy medal na Pucharze Polski w kickboxingu, w formule low kick. Wcześniej pod wodzą Maciejowskiego wygrałem Złotą Rękawicę na Wiśle. Ten turniej wygrałem kilkukrotnie. W sumie mam 7 medali. W końcu życie zaczęło ci się układać. - Wszystko dobrze przebiegało. W 2005 roku wziąłem ślub, a w 2006 urodził mi się pierwszy syn. Jednak sielanka nie trwała długo. Co tym razem się stało? - Jak to w życiu, pojawiły się problemy, co powodowało, że zaczynałem coraz częściej sięgać po alkohol. Później związałem się z inną partnerką, z którą mam drugiego syna, ale ten alkohol zaczął się często pojawiać. - Praca na ochronie, w klubach nocnych, nie pomagała. To była chyba jedna z głównych przyczyn tego, że się tak wciągnąłem. - W pewnym momencie przestałem to kontrolować. Robiłem takie rzeczy, że szkoda gadać. Miałem zabrane prawo jazdy. Wiele razy trafiałem na "dołek". - Doszło też do tego, że uderzyłem swoją partnerkę. Gdy szedłem do pracy, na "bramkę", pokłóciliśmy się, w pracy sporo wypiłem i wróciłem w strasznym stanie. Nie wiem, jak dotarłem do domu. Pamiętam, że się pokłóciliśmy o moje picie. Pamiętam początek afery. Nie wiem, co działo się dalej. Sąsiedzi wezwali policję, trafiłem na "dołek", partnerka ode mnie odeszła. Próbowałeś szukać pomocy? - Przed tym pobiciem, wiedziałem, że jest ze mną coraz gorzej. Już wtedy byłem zapisany na terapię. Mimo tego, dalej ten alkohol był. Po wyjściu z aresztu, zgłosiłem się na bardziej intensywną terapię. W międzyczasie zostałem skazany, za pobicie partnerki. Moja sytuacja zaczęła się jednak poprawiać. Twoje życia przypomina ogromną sinusoidę. - Nigdy nie jest idealnie, ale wtedy akurat było nieźle. Poddałem się intensywnej terapii i zacząłem nawet trenować. Przygotowywałem swoich zawodników do startu w Złotej Rękawicy, ale stwierdziłem, że skoro już jestem na sali, to też wystartuję. Wszyscy mi odradzali, ale byłem bardzo zdeterminowany i udało się. W narożniku miałem Tomka Sararę i wygrałem ten turniej. Wtedy było fajnie, bo nie piłem. - Myślałem, że już będzie dobrze, ale tak się nie stało. Partnerka do mnie wróciła, przez jakiś czas było dobrze, ale później ten alkohol znowu zaczął się pojawiać i ponownie się rozstaliśmy. - Pogrążałem się coraz bardziej. Niby chodziłem na terapię, ale ten alkohol był. Miałem swój klub. Zaproponowałem mojemu koledze z osiedla, z Azorów, Tomkowi Tytko, wejście w spółkę. Zgodził się. - Prowadziliśmy treningi na obiektach WKS Wawel Kraków, ale niestety dalej pogrążałem się w nałogu. Raz na jakiś czas piłem. Zdarzało się, że na treningach czuć było ode mnie alkohol. Czasami nawet odwoływałem zajęcia, albo zastępował mnie Tomek. Jak długo to trwało? - Do kwietnia 2017 roku. Tomek cały czas był przy mnie, pomagał mi w walce z nałogiem, ale wszystko przerwała jego niespodziewana śmierć. - Klub nie przynosił dużych dochodów, dlatego zacząłem jeździć na taksówce. Byłem na Kapelance i czekałem na zgłoszenie, ale nic się nie pojawiało. Nagle dostałem SMS-a od kolegi, czy wiem, że Tomka nie ma już wśród nas. Pomyślałem, że to żart. Jeszcze 3 godziny wcześniej byliśmy umówieni do kina na drugi dzień. Ja miałem wziąć synów, on bratanka. Jednak okazało się, że to prawda. - Natychmiast zadzwoniłem do tego kolegi, który mnie o tym poinformował. Powiedział, że Tomek jechał do dziewczyny, do Oświęcimia i miał wypadek samochodowy. Nie wiadomo, co się stało. Tomek sam o sobie mówił, że nie był dobrym kierowcą. Nie czuł się pewnie za kółkiem, dlatego zawsze jeździł przepisowo. Coś się stało, że wpadł w łąkę, koziołkował i uderzył w drzewo, ginąc na miejscu. Pewnie bardzo to przeżyłeś? - Dla mnie to był dramat. Od razu pojechałem do domu, zahaczyłem o sklep i kupiłem pół litra wódki. Byłem w takim szoku, że wypiłem to w minutę. Rozpaczałem, nic do mnie nie docierało. Szedłem spać, a gdy się budziłem, marzyłem, żeby to był sen. Niestety to była rzeczywistość. Byliśmy kolegami, znaliśmy się z osiedla, ale jak zaczęliśmy prowadzić klub, to znajomość się zacieśniła. - Jak wspominałem, prowadziliśmy treningi na obiektach klubu WKS Wawel. Klub dostał pieniądze z miasta i postanowili przebudować halę. Musieliśmy opuścić to miejsce. - Po pogrzebie musiałem sam opróżniać lokal. Poszedłem do klubu, żeby wynieść wszystkie rzeczy. Siedziałem tam dwa tygodnie i chlałem. W tym czasie dwukrotnie lądowałem na izbie wytrzeźwień. Kiedy przyszło opamiętanie? - W końcu, siedząc w klubie, zobaczyłem się w lustrze. Byłem zarośnięty, brudny, śmierdzący. Taki lump najgorszego sortu. Sam siebie się wystraszyłem. Stwierdziłem, że tak nie może być. Pomyślałem sobie, że albo się zachleję, albo coś sobie zrobię, bo myśli samobójcze też się zdarzały, ale jedynym, co trzymało mnie przy życiu, było to, jak wyobrażałem sobie swoich synów nad moją trumną. Powiedziałem, że nigdy w życiu tego nie zrobię. W końcu wróciłem. - Moja partnerka, Agnieszka, którą poznałem w trakcie prowadzenia klubu z Tomkiem, razem z innym kolegą, wywieźli mnie na detoks. Miałem tam być 10 dni, a wyszedłem po siedmiu. Aga się zgodziła, ale dała warunek, że mam się zaszyć. Powiedziałem, że nie ma problemu, choć już dwa razy wszywki przepijałem. Rozpocząłeś nowe życie? - Aga mi zaufała. Zaczęliśmy żyć razem i trzeba było zacząć coś robić. Pracy nie miałem, klubu nie miałem, zero perspektyw. Zacząłem szukać jakiegoś zajęcia. Na rozmowach byłem szczery, przyznawałem się, że wychodzę z nałogu, ale słyszałem tylko "zadzwonimy do pana". - Aga otworzyła firmę, kupiła samochód, znowu zacząłem jeździć na taksówce. Ale cały czas chciałem mieć klub. Zaczęliśmy szukać lokalu, znaleźliśmy obecny, przy ul. Królewskiej. Na taksówce jeszcze jakiś czas dorabiałem, ale skończyłem z tym, gdy zaczęły pojawiać się firmy typu Bolt, czy Uber, bo już się to nie opłacało. Wróciłeś do prowadzenia klubu? - Tak, ale postanowiłem też wrócić do sportu. Zacząłem się przygotowywać do ponownych startów w boksie, pod okiem Wojtka Adamskiego i Piotra Snopkowskiego. Wystartowałem w turnieju o Złotą Rękawicę Wisły. Ostatni raz się łapałem, bo miałem 40 lat i kończyłem wiek seniora. Zdobyłem brązowy medal. Wystartowałem też ostatni raz, jako senior, w kickboxingu, zdobyłem brąz na Pucharze Polski i w Mistrzostwach Polski. - Później wszedłem w wiek weterana. Na mistrzostwach świata zdobyłem srebrny medal w Irlandii, potem we Włoszech brązowy. Mam też sporo medali z Mistrzostw Polski. Cały czas startuję jako weteran. Kickboxing pomógł ci poradzić sobie z nałogiem? - Cały czas pomaga. Dla mnie to jest najlepsza terapia. Przez lata organizowałem ligę K1: Battle of Warriors. Jak wyszedłem z nałogu, rozmawiałem z żoną, żeby zacząć to robić od nowa. Reaktywowaliśmy tę ligę pod hasłem "Kickboxing w walce z nałogami". Trwa trzeci sezon. Na każde zawody przyjeżdża ok. 200 zawodników z całej Polski. Chcemy pokazać młodym ludziom, że ten sport pomaga. Klub ma nie tylko rozwijać sportowe talenty, ale też pokazać, że przez sport, że można się podnieść? - Dokładnie tak. W klubie prowadzę zajęcia z uzależnionymi. Kolega, który prowadzi ośrodek uzależnień, zgłosił się do mnie, abym w ramach terapii, trenował pacjentów. Dogadałem się też z moją byłą, wieloletnią terapeutką, panią Agatą Junger-Kłosowską i jej pacjenci także do mnie przychodzą. Wiadomo, że nie będą zawodnikami. Dla nich to forma poznania czegoś nowego, zagospodarowania wolnego czasu. - W planach mamy też warsztaty w szkołach i ośrodkach dla nieletnich. Ale nie koncentrujesz się tylko na prowadzeniu klubu. - Prowadzę też kanał na YouTube, gdzie opowiadam swoją historię, ale rozmawiam też z uzależnionymi, ale także sportowcami, moimi kolegami, którzy opowiadają, jak przeżywali moje uzależnienie. Są rozmowy m.in. z Tomkiem Sararą, czy Łukaszem Jaroszem. Będzie też odcinek nagrywany w więzieniu, z osadzonym, który trafił tam przez alkohol. - Na kanale pokazuję wiele historii, które udowadniają, że ze wszystkiego da się wyjść. Nagrałem nawet piosenkę z ZAZIM, raperem z Rabki. On też miał problemy z alkoholem. Aby zdobyć akceptację środowiska, już w wieku 13 lat sięgnął po alkohol. W klubie była kręcona część zdjęć do teledysku. Zagrał tam chłopak od nas. Opowiedzieliśmy fajną historię, z przesłaniem. Jest to dla ciebie forma terapii? - Kanał, klub, bardzo mi pomagają. Największe zasługi w tym, że nie piję, ma jednak moja obecna żona. Z Agą jesteśmy już ponad 6 lat. Mam świadomość, że cały czas muszę się pilnować, bo to chwila moment, słabszy dzień, zły humor i uzależnienie może wrócić. - Kickboxing cały czas zajmuje czas. Treningi, przygotowanie do zawodów, starty, przygotowania zawodników. Jest też liga. Kocioł, dużo pracy, ale ja to lubię, wiem ile ludzi na to przyjeżdża, jest fajny odzew, to też daje "kopa" i bardzo mi to pomaga.