Polska Agencja Prasowa: Często wraca pan wspomnieniami do majowego popołudnia 2012 roku, kiedy jadąc motocyklem razem z innym reprezentantem kraju Tomaszem Adamcem mieliście wypadek w okolicy Pucka? Tomasz Kowalski: Staram się myśleć tylko o przyszłości, bo chcę wynagrodzić wierzących w moją siłę oraz wytrwałość. Otrzymałem wsparcie od bardzo wielu osób. I chcę udowodnić, że Kowalski ma coś jeszcze do wygrania. Istnieje szansa, że na wiosnę przyszłego roku wrócę do judo. Ostatnią walkę stoczyłem w przegranym finale mistrzostw Europy 2012, a więc przerwa potrwa praktycznie dwa lata. Przez ten okres prowadziłem jednak sportowy tryb życia, tj. odpowiednio się żywiłem, stosowałem suplementację, poza tym rehabilitowałem się i trenowałem na miarę możliwości, czekając na sygnał od lekarzy, że mogę wrócić na tatami. Z wagą nie jest źle, nie przekraczam 70 kg. Opinie lekarzy są równie optymistyczne? - Jestem w stałym kontakcie z doktorem Rafałem Załuskim, który operował mnie półtora roku temu we Wrocławiu, a także z innym neurochirurgiem Piotrem Zielińskim z Gdańska. Obaj analizowali wykonane ostatnio rezonansem i tomografem badania kręgosłupa w odcinku lędźwiowym. W ich ocenie, gdybym był zwykłym człowiekiem pracującym za biurkiem i czasem wyskakującym pojeździć np. na nartach lub pograć w piłkę, nie byłoby problemu. W moim przypadku chodzi jednak o sport wyczynowy na najwyższym poziomie, dlatego trochę hamują wielki optymizm. Otrzymałem pomoc też od Belgów - selekcjonera tamtejszej reprezentacji Roberta Krawczyka i dyrektora sportowego Danny'ego Bellmansa. Na początku roku spotkam się z belgijskimi lekarzami. Niejednokrotnie zapowiadał pan, że interesuje go powrót, ale tylko w najlepszym wydaniu... - Jeśli będę miał możliwość ponownej rywalizacji, to tylko o najwyższe cele. Pierwszym byłby awans na igrzyska. Powrót z mizernym skutkiem mnie nie interesuje, nie będę brnął w coś, co nie przyniesie satysfakcji, a jednocześni sprawi, że zaniedbam sprawy priorytetowe. Gdyby okazało się, że nie będę w stanie walczyć ze światową czołówką, to zrezygnuję i zajmę się dokształcaniem, bo widzę się np. w roli trenera, a nawet prowadzącego własny klub. Po skończeniu anglistyki w Opolu, rozpocząłem naukę na AWFiS Gdańsk na kierunku zarządzanie w sporcie oraz organizacja imprez masowych. Jestem bardzo zadowolony z tych studiów, mam możliwość wysłuchania doświadczeń prezesów najważniejszych sportowych obiektów w Trójmieście, a także zobaczenia z bliska, jak wygląda organizacja zawodów i meczów. Jak wyglądają pana treningi? - Przez niemal dwa lata praktycznie nie rozwijałem się, rywale mi uciekli, a teraz wracam bardzo spokojnie. Jeśli trenuję rzuty, to z młodzikami, którzy nie ważą więcej niż 50 kg, aby nie sforsować zbytnio kręgosłupa. Ale czuję, że jest lepiej, mogę już biegać, wykonywać sprinty, co jeszcze jakiś czas temu było niemożliwe. Mam nadzieję, że równo ze startem kwalifikacji do igrzysk w Rio de Janeiro, a więc w maju 2014, będę w dyspozycji, która pozwoli mi na skuteczną walkę. Tygodnie spędzone w szpitalu, później rehabilitacja, kolejne konsultacje lekarskie... Z czego się pan utrzymuje? - Otrzymałem duży kredyt zaufania i zrozumienia ze strony zespołu sportowego 2. Wojskowego Oddziału Gospodarczego we Wrocławiu. Dzięki jego władzom mam kontrakt obowiązujący do czerwca 2014.Jeszcze przez kilka miesięcy nie muszę zatem martwić się o finanse, a poza tym mam trochę oszczędności. Tak naprawdę za pięć-sześć miesięcy będzie wiadomo, czy jestem w stanie wygrywać w judo, czy trzeba będzie poszukać innej drogi życiowej. Dystans do najlepszych jest do zniwelowania? - Na pewno nie będzie to łatwe, o ile w ogóle to możliwe. Nawet idealnie zaprogramowany plan treningowy, pełne zaangażowanie i pomoc wielu osób nie zagwarantują, że wrócę do dawnego poziomu, a co dopiero mówić o dogonieniu czołówki. Mogłem w ograniczonym stopniu ćwiczyć pewne elementy, jednak nawet w tych obszarach mam ogrom pracy do wykonania, nie wspominając o walce sportowej. Do tego doszły jeszcze zmiany w przepisach, do których będę musiał się dostosować. Chcę jednak małymi krokami przybliżać się do celu. Półtora roku od wypadku minęły szybko czy wręcz przeciwnie? Co się w tym czasie zmieniło w pana życiu? - Pierwsze miesiące, które spędziłem głównie w szpitalach, strasznie się dłużyły. Najpierw całe dnie leżenia w bezruchu, oczekiwania, potem godziny mozolnej rehabilitacji. Wizyty znajomych i rodziny były budujące, ale również nieco męczące, bo ciągle musiałem odpowiadać na pytania typu "jak się czujesz?", "jak zdrowie?". Rzucałem jakby z automatu, że jest dobrze. A przecież wcale nie było, a na pewno nie zawsze. Dość szybko pogodziłem się jednak ze swoją sytuacją, starając się skupić na przyszłości. Były chwile zwątpienia i słabości? - Niekiedy ciężko było sobie z tym wszystkim poradzić. Na szczęście na mojej drodze pojawiło się bardzo wiele osób, które mi pomogły. I ta lista wciąż rośnie. Na pewno największy wpływ na to, że możemy w ogóle mówić o ewentualnym powrocie do sportu mieli moi rodzice, garstka przyjaciół i jedna, bardzo specjalna dla mnie, osoba. Przez te półtora roku dużo czasu poświęciłem na rehabilitację, rozpocząłem także kolejne studia. Był to również okres, w którym miałem sporo czasu na poukładanie swojego życia, ustalenie pewnych wartości i priorytetów. Czasu nie cofniemy, ale otrzymałem drugą szansę. I muszę ją jak najlepiej wykorzystać. W latach 2007-12 wygrywał pan z wieloma medalistami igrzysk czy MŚ. Kto jest "zmorą" Tomasza Kowalskiego? - Lista tych, z którymi wygrywałem jest ciekawa, choć oczywiście nie chodzi o to, bym teraz tym się chwalił. Na pewno cieszą zwycięstwa nad Hasanbatarem z Mongolii, Słoweńcem Draksicem, Rosjanami Moguszkowem i Czanem-Magmedowem, Koreańczykiem Cho czy Ukraińcem Zantarają. Ale jest kilku przeciwników, z którymi nigdy nie udało mi się wygrać, np. Japończyk Morishita, a zdecydowanie najgorszy bilans mam z Rosjaninem Gadanowem. Z Alim poniosłem już chyba sześć porażek, z czego trzy w finałach ważnych imprez. Rozmawiał Radosław Gielo