5 grudnia 2006 roku, Plac Defiladowy przy królewskim kompleksie pałacowym w Bangkoku. Obchody urodzin króla Tajlandii, Bhumibola Adulyadeja. Trwają koncerty, występy teatralne, pokazy taneczne i najważniejsza w świecie Muay Thai gala. Do ringu zmierza jeden z zaproszonych wojowników, Rafał Simonides. Oklaskuje go 150-tysięczny tłum. - Wrażenie było niesamowite. Otaczało mnie morze ludzi. Wiedziałem jak ważne jest to święto i jakie wyróżnienie mnie spotkało. Byłem w życiowej formie. Pierwszy raz w życiu nie czułem w czasie walki zmęczenia. Po każdym uderzeniu czułem, jak niesie mnie tłum - wspomina w rozmowie z INTERIA.PL 31-letni krakowianin. Walka zakończyła się porażką Rafała Simonidesa, ale przyniosła mu więcej korzyści, niż wcześniejsze zwycięstwa. - Odbiór pojedynku był bardzo pozytywny. Walka była bardzo widowiskowa, trzymała w napięciu. Stałem się osobą rozpoznawalną w świecie Muay Thai, moje nazwisko zaczęło coś znaczyć. Pojawiły się zaproszenia z klubów sportowych, propozycje walk z różnych zakątków świata. Najlepsi z najlepszych - Zdobyłem Puchar Europy, miałem 15 zawodowych walk wygranych z rzędu. Chciałem więcej. Wpadłem na szalony pomysł, żeby polecieć do paszczy lwa, czyli do Tajlandii, kolebki Muay Thai. To było moje marzenie - wspomina Rafał Simonides. Najtrudniejsze było zebranie środków. - Nie miałem za wiele pieniędzy, nie było wtedy jeszcze Polskiego Związku Muay Thai, który mógłby mi pomóc. Łączyłem treningi i starty z pracą zarobkową. Było ciężko, ale w końcu się udało. Trafił do klubu Lamai Camp na urokliwej, słynącej z palm kokosowych i rajskich plaż wyspie Koh Samui. - Z wielkim szacunkiem podchodziłem do treningów. Za każdym razem dawałem z siebie wszystko. Tajowie to zobaczyli i docenili. Szybko zorganizowali mi pierwszą walkę. Klimat tamtejszych zawodów jest specyficzny. Wiwatujący tłum, egzotyczna muzyka. Byłem sam. Miałem obok siebie przychylnych sobie trenerów, ale nie znałem jeszcze tajskiego. Rafał Simonides był już doświadczonym zawodnikiem, ale tego dnia czekała go ciężka przeprawa. Rywal był wymagający i ani przez moment nie chciał ustąpić. Wreszcie w piątej, ostatniej rundzie Polak trafił Taja łokciem po obrocie, wykonując jedną ze swoich koronnych technik, i było po walce. - Miałem szczęście. Na sali był obecny promotor z Bangkoku. Zaczął się mną interesować. Po kilku kolejnych widowiskowych zwycięstwach oraz po wygranej walce transmitowanej przez tajską telewizję z utytułowanym zawodnikiem o pseudonimie "Ring Master", który miał na koncie prestiżowy tytuł mistrza stadionu Raczadamnern i około 300 stoczonych walk, pojawiła się szansa, że będę brany pod uwagę przy obsadzie gali organizowanej w ramach obchodów urodzin króla Tajlandii. To wielkie wyróżnienie, bo zaproszenie otrzymują tylko najlepsi, specjalnie wyselekcjonowani zawodnicy. Eliminacje trwały kilka miesięcy. Rafał Simonides toczył kolejne pojedynki. Głównie wygrywał, ale porażki nie zbijały go z tropu. Miał walczyć ofensywnie, efektownie, bo w Tajlandii oprócz zwycięstwa liczy się widowiskowość i ciągły atak. O tym, że na pewno wystąpi przed królem dowiedział się w listopadzie, na trzy tygodnie przed uroczystościami. - Przypieczętowałem start walką z bardzo dobrym Tajem z Bangkoku. Wiedziałem, że muszę wygrać. Udało mi się go znokautować - wspomina nasz rozmówca. Wkrótce po walce przyszło potwierdzenie. Krakowianin już wiedział: będzie walczył dla króla Tajlandii. - Treningi w Tajlandii są mordercze, jak ktoś je wytrzyma, to znaczy, że jest dobry. Jak do mojego klubu przyszło potwierdzenie, że będę walczył dla króla, trener jeszcze podkręcił tempo, chociaż myślałem, że to niemożliwe. Osiągnąłem wtedy wyżyny swoich możliwości. Nigdy wcześniej i później nie trenowałem tak ciężko i nie byłem w takiej formie. Wojownik z Polski podczas wyczerpujących przygotowań udowodnił Tajom, że niczym nie ustępuje ich mistrzom. - Trener powiedział, że takiego zawodnika jak ja jeszcze nie prowadził. Mówił o mnie "Crazy Braveheart" ("Szalone Waleczne Serce"). Do dziś tak nazywają go w Tajlandii, której oddał trzy lata swojego życia. - Tam jest mój drugi dom, a ludzie z którymi pracowałem są jak rodzina. Bardzo się przez ten czas zżyliśmy. W lipcu znów lecę do Tajlandii, bardzo się na ten wyjazd cieszę. Po ciężkich przygotowaniach nastał grudzień. I walka, która spełniła marzenia Rafała Simonidesa. - Kiedy zamykam oczy, mam to wszystko przed oczami. To bez wątpienia najważniejsza rzecz, jaka przydarzyła się w moim sportowym życiu. W świecie Muay Thai to szczyt możliwości, jaki może osiągnąć zawodnik, najbardziej prestiżowe wydarzenie. Koszmarna kontuzja i powrót na szczyt Niedługo po najprzyjemniejszej chwili w karierze, nastała najgorsza. Był początek 2007 roku. Reprezentacja Polski w Muay Thai rozgrywała we Wrocławiu mecz z Białorusią. Po sześciu walkach był remis 3-3. - W decydującym o wyniku meczu pojedynku walczyłem z mistrzem Białorusi, bardzo mocnym zawodnikiem. W pewnym momencie w klinczu doznałem bardzo poważnej kontuzji, bark wypadł mi ze stawu - wspomina Rafał Simonides. Ku zdziwieniu kibiców, kolegów z drużyny i sędziego krakowianin samodzielnie nastawił bark, zacisnął zęby i nie zważając na ból rzucił się na rywala. Atakował zaciekle do samego końca. Wygrał, a wraz z nim triumfowała reprezentacja Polski. Cena wygranej okazała się bardzo wysoka. - Przez dwa tygodnie było o mnie bardzo głośno. Pisały o mnie gazety, wielu ludzi mnie wspierało. Ale potem sprawa ucichła i zostałem sam z poważną kontuzją. Niedawny uczestnik prestiżowej gali organizowanej na cześć króla Tajlandii i bohater reprezentacji Polski chodził od lekarza do lekarza, ale nikt nie był w stanie mu pomóc. Wreszcie usłyszał diagnozę: konieczna jest kosztowna operacja. Z pomocą ówczesnego trenera, Rafała Szlachty, uzbierał w Polsce wymaganą kwotę, ale zapomniał o kosztach rehabilitacji. - Nie sądziłem, że będzie to tyle samo, co za operację. Przerwa w karierze trwała dwa lata. W tym czasie Rafał Simonides nie próżnował. Objął kadrę narodową i poprowadził ją do siedmiu medali mistrzostw świata w Korei. Wśród jego podopiecznych był wtedy m.in. Jan Błachowicz, obecnie jedna z większych gwiazd polskiego MMA i mistrz federacji KSW. Po dłuższym rozbracie z ringiem wrócił do dawnej dyspozycji. Wrócił, chociaż lekarze nie dawali mu na to większych szans.- Mam problem z ruchomością barku, dalej nie mogę do końca sprawnie ruszyć ramieniem, co bardzo utrudnia mi walkę - demonstruje Rafał Simonides. - Wielu sportowców przy podobnych kontuzjach kończy karierę, bardzo się cieszę, że udało mi się wrócić na szczyt - podkreśla. Naszemu mistrzowi w odzyskaniu sprawności i wysokiej formy pomógł rehabilitant Grzegorz Urbański. - Zaopiekował się mną dwa lata po operacji. Wcześniej nie miałem rehabilitacji, nie było mnie wtedy na nią stać, trenowałem na własną rękę. Poznaliśmy się dzięki Robertowi Karpińskiemu, trenerowi klubu "Warrior", którego spotkałem na jednym seminarium. Kiedy dowiedział się o mojej kontuzji, postanowił pomóc. Złoty człowiek. - A Grzegorz do dzisiaj jest w moim narożniku na walkach w Europie. Mieszkamy w różnych miastach, także spotykamy się tylko przy okazji walk. Zazdroszczę sportowcom uprawiającym bardziej popularne dyscypliny, którzy mogą na co dzień liczyć na opiekę medyczną i odnowę biologiczną. Gdyby miał takie warunki, moje ciało nie byłoby tak zdewastowane. W trudnych chwilach bardzo pomogła mi również firma Sunbud, która umożliwiła mi wyjazd na turniej do Hongkongu, w którym doszedłem do finału. Z kamerą wśród tygrysów Rafał Simonides regularnie startuje w zawodach. Trzy tygodnie temu zwyciężył na gali w Niemczech, a w niedzielę stoczył walkę wieczoru, która zakończyła rozgrywane w Łodzi mistrzostwa Polski. - Ten pojedynek chciałbym zadedykować wspomnianym Robertowi Karpińskiemu i Grzegorzowi Urbańskiemu - zaznacza ikona Muay Thai w Polsce. Utytułowany krakowianin organizuje również seminaria dla zawodników i działa jako ambasador akcji Muay Thai przeciwko narkotykom, współpracuje również z fundacją Start-Sport, promując wśród młodzieży sportowy styl życia jako alternatywę dla zachowań patologicznych. Równocześnie realizuje inne pasje. Drugą, obok Muay Thai, miłością utytułowanego wojownika są podróże. - Podczas kariery sportowej miałem okazję odwiedzić wiele zakątków świata. Walczyłem w Chinach, Australii, Kambodży, Singapurze. Uwielbiam spotkania z dzikimi zwierzętami. W Tajlandii byłem w słynnej świątyni tygrysów. Mnisi hodują w niej tygrysy, chodzą z nimi jak my z psami. Turyści pod opieką tresera mogą się do nich zbliżyć. To wspaniałe zwierzęta, mają wielką moc. Ktoś powie, że są traktowane jak w zoo, ale tam przynajmniej mają pewność, że przeżyją. Działający w Tajlandii kłusownicy dostają 8000 dolarów za martwego tygrysa. Tyle czasem i w 10 lat nie zarobią w innej pracy. Interkontynentalny mistrz świata prestiżowej organizacji WMC przy okazji kolejnej wizyty w Tajlandii zabierze ze sobą profesjonalnego kamerzystę. Planuje nakręcić cykl programów podróżniczych firmowanych swoim nazwiskiem. - Do tej pory filmowałem amatorską kamerą, teraz chcę zrobić to profesjonalnie. Chciałbym przybliżyć Polakom kulturę, tradycję, a także faunę i florę Tajlandii. Prowadzę już nawet rozmowy ze stacją telewizyjną, zainteresowaną emisją programu. Rafał Simonides wie, że jest jednym z prekursorów Muay Thai w Polsce, dlatego wykorzystuje swoją popularność do propagowania tej prężnie rozwijającej się w naszym kraju dyscypliny, koncentrując się na bogatych tradycjach narodowego sportu Tajów. - Wiele rzeczy spłycamy, kiedy są dla nas nowe. Słyszę głosy, że Muay Thai to przemoc, brutalny sport. Ale to nie tak. Trzeba to poznać, zrozumieć. Zadać sobie pytanie, dlaczego jest to tak poważna część kultury Tajlandii? Dlaczego ma tak długą historię? Obserwuje, że u nas młodzież nie ma szacunku dla nauczyciela, dla starszych. W Tajlandii to nie do pomyślenia, żeby uczeń nałożył nauczycielowi na głowę kosz na śmieci, a przecież ten przypadek nie był odosobniony. Tajowie poprzez Muay Thai wpajają dzieciom najważniejsze wartości. - Trener jest wychowawcą, nauczycielem przekazującym wartości i wzorzec postępowania. Osobom, które widzą w Muay Thai tylko brutalny sport staram się tłumaczyć znacznie "Wai Kru", rytualnego tańca poprzedzającego walkę. Tym tańcem zawodnik wyraża swój szacunek wobec trenera, któremu zawdzięcza poznane techniki, lub rodzica, który dał mu dach nad głową i jedzenie. Warto o tym pamiętać i głębiej zastanowić się nad filozofią i historią Muay Thai, zanim odruchowo przypniemy narodowemu sportowi Tajlandii łatkę bezsensownego, pełnego okrucieństwa mordobicia. Autor: Dariusz Jaroń