Były mistrz świata i Europy w judo, słynny Ursus z "Quo Vadis" rzadko gości w ostatnich latach w mediach. Na tatami równie ciężko pana spotkać? Rafał Kubacki: Wróciłem do judo, a to za sprawą szkoły, którą otworzyliśmy w rodzinnym Wrocławiu z żoną Agnieszką Rauk, byłą mistrzynią Polski w akrobatyce sportowej. Prowadzimy rozmaite zajęcia sportowo-rekreacyjne w celu poprawienia kondycji i samopoczucia młodzieży i dorosłych. Ile kosztują indywidualne zajęcia z legendarnym judoką? - Zajęcia trwające od 60 do 120 minut, kosztują od 100 do 200 złotych. Przychodzą poćwiczyć prawnicy, biznesmeni, taksówkarze, przedstawiciele innych zawodów, w przedziale wiekowym 35-50 lat. Trenuję także z grupami dzieci i młodzieży. Przez jakiś czas pracował pan za biurkiem, z dala od judo, m.in. jako dyrektor Centrum Kształcenia i Wychowania Ochotniczych Hufców Pracy w Oleśnicy. - To były cenne doświadczenia, a na dowód - napisałem pracę doktorską pt. "Sprawność fizyczna i umysłowa a agresywność dziewcząt z ośrodków wychowawczych we Wrocławiu". Termin publicznej obrony został wyznaczony na 30 stycznia 2014 roku. Postawiłem tezę, że zapominamy o trudnej młodzieży, unikającej obowiązku szkolnego, a przecież wśród tych niepokornych dziewcząt można znaleźć "materiał" na znakomite zawodniczki w sportach indywidualnych. Kto widział te dziewczyny z ośrodków wychowawczych, wie o czym mówię. Próbował pan resocjalizować także więźniów. - Fenomenalny trener boksu Feliks "Papa" Stamm potrafił znaleźć utalentowanych zawodników nawet w więzieniu. I ja w ślad za profesorem Jedlewskim uważam, że poprzez sport można uzyskać bardzo pożądane zmiany w postawach skazanych. Taka forma resocjalizacji jest dla nas ratunkiem w wychowaniu nieletnich. Dlatego kiedyś zdecydowałem się odbyć wiele spotkań w więzieniach propagując ideę fair play. Zdobywał pan medale największych imprez, poza igrzyskami, w których uczestniczył pan trzy razy. Jadąc na olimpiadę w 2000 roku miał pan świadomość ostatniego turnieju w karierze? - Tak, bez względu na wynik, zapowiedziałem, że w Sydney po raz ostatni wystąpię na macie. Przygotowania były bardzo trudne, bowiem łączyłem je z nagrywaniem zdjęć do "Quo Vadis" Jerzego Kawalerowicza. Cały świat trenował trzykrotnie w ciągu dnia, a ja tylko raz w godzinach popołudniowych. Z perspektywy czasu, dziś odrzuciłby pan możliwość zagrania "Ursusa", aby móc lepiej przyszykować się do australijskich igrzysk? - Jestem mądrzejszy o pewne decyzje życiowe, ale decyzji bym nie zmienił. Pokusa była duża, bowiem zostałem zaproszony przez wielkiego reżysera do wielkiej ekranizacji, ze znakomitą obsadą. Wiedziałem, że mogę mieć kłopot z pogodzeniem wszelkich obowiązków, dlatego przed mistrzostwami Europy 2000 we Wrocławiu zaproponowałem ówczesnemu prezesowi PZJudo pewną umowę. Gdyby mi się nie powiodło, a inny zawodnik z wagi ciężkiej uzyskał wynik co najmniej równy mojemu, wówczas niech on pojedzie na IO. Tym judoką miał być młodziutki wówczas Janusz Wojnarowicz, późniejszy wielokrotny medalista ME... - Doszedłem do strefy medalowej, ale przegrałem walkę o brąz. Z kolei Janusz poniósł dwie porażki i odpadł. W tej sytuacji usłyszałem, że do Sydney polecę albo ja, albo nikt. Przy "Quo Vadis" został pan także z powodów finansowych? - Z pieniędzy byłem zadowolony, choć tak naprawdę całej kwoty do dziś nie otrzymałem. Wypłacono mi honorarium za każdy dzień spędzony na planie filmowym, ale nic więcej. Po prostu miałem źle spisaną umowę. Na jej mocy miałem dostać jakieś tysięczne procentów od wpływów z biletów do kin, a także sprzedaży kaset video. Niestety, teraz już nawet nie ma od kogo tego ściągnąć. O jakie sumie mówimy? - Ustaliłem, że moje konto mogła zasilić dodatkowo kwota nawet 1,5 mln złotych. Jest wielu takich wierzycieli, jak ja. Pewien aktor próbował walczyć w sądzie, lecz bez skutku. "Ursusowi" nie udało się na olimpiadzie w Australii. Tymczasem znakomicie rywalizował pan np. w MŚ, zdobywając dwa złote medale. - Kiedyś zrobiłem analizę "Judo moją drogą", próbując dociec, dlaczego nie wiodło mi się na igrzyskach w Barcelonie czy Atlancie, a w kolejnych sezonach, odpowiednio 1993 i 1997, stawałem na najwyższym stopniu podium MŚ. Ciężko wyrokować, dlaczego tak się działo, nie ma jednej odpowiedzi. Najbliżej podium byłem w Hiszpanii. Z kolei w Sydney już w pierwszej walce niesłusznie przegrałem karą shido z ważącym ponad 200 kg Ukraińcem Rusljakowem. Rywal był pasywny, upadał na brzuch, a mimo to wygrał. Pan skończył karierę i miała nadejść era Wojnarowicza. Sukcesami jednak nie dorównał. - Waga ciężka ma u nas spore tradycje, warto wspomnieć nazwiska np. wicemistrza świata i mistrza Europy Wojciecha Reszki oraz dwukrotnego brązowego medalisty ME Andrzeja Basika. Myślę, że Wojnarowicz nie wykorzystał potencjału, ale i konkurencja w postaci Brazylijczyków, Japończyków, Rosjan, Francuzów była większa, bo mogło ich startować nawet po dwóch, a nie po jednym, jak za moich czasów. Parę lat temu proponowałem, że mógłbym przyjechać na zgrupowanie kadry i poćwiczyć z Januszem, lecz tamtejsze władze związku nie były zainteresowane. Kibice czekają na powroty po kontuzjach dwukrotnego mistrza kontynentu Tomasza Kowalskiego oraz Damiana Szwarnowieckiego, który ma w dorobku złote medale ME młodzieżowców i juniorów. - Chciałbym, aby najlepiej obaj wymienieni kiedyś znaleźli się na podium olimpijskim, nawet jeśli nie w Rio de Janeiro, to w 2020 roku w Tokio. Nie brakuje jednak pytań, jak potoczą się ich kariery. Kowalski wraca po dwuletniej przerwie i ciekawe, jak poradzi sobie ze sferą psychologiczną. Szwarnowiecki miał dużo krótszy rozbrat z judo. Wydaje mi się, że on, będąc po poważnej kontuzji kolana, musi mieć inaczej prowadzony trening siłowy. Ale to tylko moje spostrzeżenie, osoby będącej z boku. Odpowiednimi i codziennymi ćwiczeniami mięśnia dwugłowego uda można skutecznie rywalizować np. w sytuacji gdy się nie ma łąkotki. Światowy sport zna takie historie. Kilka tygodni temu Arleta Podolak powtórzyła pana osiągnięcie z 1986 roku i zdobyła mistrzostwo świata w kategorii juniorów. - Długo czekaliśmy na taki wynik i cieszę się, że wreszcie ktoś podjął rękawicę. Oby teraz była mądrze prowadzona, bo kluczowe będzie przejście na stałe do seniorek. Naszym juniorom, którzy zdobywają krążki wielkich imprez wśród rówieśników, potrzebne są autorskie programy. Doczekamy się polskiej szkoły judo? - Taką mieliśmy za czasów Waldemara Legienia i Janusza Pawłowskiego, a teraz jest trudniej. Japońskie judo zamerykanizowało się, ale świetnie biją się zawodnicy z krajów dawnego Związku Radzieckiego, który kiedyś wystawiał jedną reprezentację. My zawsze mieliśmy problemy np. z dokuczliwym stylem walki Gruzinów. Rozmawiał Radosław Gielo